Byłem członkiem komisji wyborczej

Byłem członkiem komisji wyborczej
Kiedy słyszę o błędach i wpadkach podczas przebiegu wyborów, niedziałającym programie wyborczym, czy poniewierających się na urzędowej podłodze workach z wypełnionymi kartami do głosowania, to dochodzę do wniosku, że niestety w ogóle nie jestem tym zdziwiony. Nie dziwię się, bo sam byłem kiedyś członkiem obwodowej komisji wyborczej i doskonale pamiętam jak to wszystko się odbywało. Na wstępie tylko zaznaczę - nie byłem świadkiem żadnych fałszerstw wyborczych. Nic z tych rzeczy! Po prostu byłem świadkiem niekompetencji niektórych kolegów i koleżanek z komisji i olewania sprawy przez miejską komisję wyborczą. Dla porządku: rzecz działa się podczas wyborów parlamentarnych w 2005 roku w jednym z miast w Wielkopolsce.

Na początek zadajmy sobie pytanie: skąd się biorą członkowie obwodowych komisji wyborczych? Otóż biorą się z łapanki. Jednego deleguje urząd miasta lub gminy, pozostali to delegaci komitetów wyborczych, czyli takim członkiem może być każdy. Jeśli partia ma wielu członków, to pewnie deleguje swoich zaufanych, jeśli jest to mały, niezbyt popularny komitet, to tak na prawdę szukają kandydatów na członków komisji wśród znajomych, rodziny lub w Internecie. Przed ostatnimi wyborami widziałem jak na lokalnym forum przewodniczący jednej partii szukał członków komisji i kusił ich "łatwą robotą za 300 zł". Ja w 2005 roku działałem w jednej młodzieżówce (było się młodym i głupim) i pomagałem lokalnemu kandydatowi wieszać plakaty, roznosić ulotki, to i w nagrodę oddelegowali mnie do komisji. Inni członkowie mojej komisji pojawili się w różnych okolicznościach - była pewna dziewczyna, która polityką się nie interesuje, ale kolega ją namówił, bo chciała zarobić na fajne spodnie (serio!), był starszy pan, którego sąsiad kandydował z odległego miejsca i namówił go do komisji, była nic nie kapująca pani, w którą ktoś chyba rzucił kamieniem i powiedział "ej, chodź do komisji." No byli także ludzie całkiem ogarnięci, nie muszę chyba mówić, że sam się uważam za jednego z nich ;)

Przed wyborami mieliśmy zrobione szkolenie, mieliśmy wybrać spośród siebie przewodniczącego i wiceprzewodniczącego. Oczywiście nikt nie chciał piastować tak odpowiedzialnej funkcji, dopiero gdy pani z urzędu powiedziała, że szychy dostaną większe diety, zgłosiło się parę osób. No i problem, funkcje dwie, a chętnych nagle zrobiło się  więcej. Ktoś rzucił, że może przewodniczącym będzie ktoś kto już kiedyś zasiadał w komisji. Był taki jeden koleś, inteligentny, ambitny działacz jednej partii. Został przewodniczącym, jak się potem okazało, to był dobry wybór. Szkolenie trwało coś ponad godzinę, rozdano nam ściągawki jak liczyć głosy, co robić, uczono kiedy głos jest ważny, a kiedy nie. Kilka osób przysnęło. Następnie miało zgłosić się parę osób do liczenia i przygotowania kart do głosowania na jakieś 2 dni przed wyborami. Znów nie było chętnych, tym razem okazało się, że za tę robotę nie zapłacą. Cisza. No dobra, zgłosiłem się. Przewodniczący musiał przyjść, zgłosił się też wspomniany sąsiad kandydata i laska od spodni.

Przyszliśmy na liczenie, dostawaliśmy paczki po sto kart, mieliśmy je sprawdzić. Uznaliśmy, że każdy może się pomylić, więc będziemy sprawdzać się nawzajem. szybko się okazało, że sąsiad kandydata nie umie liczyć. O ile innym zdarzyło się raz czy dwa machnąć o jedną kartę, to ten za każdym razem twierdził, że brakuje 15, albo jest o 7 za dużo. Szepnęliśmy przewodniczącemu, żeby pilnować delikwenta jak w niedzielę zabierze się do liczenia głosów. W końcu przeliczyliśmy karty i umówiliśmy się na wyborczy poranek.

W niedzielę rano przed lokalem wyborczym okazało się, że jednej osoby brakuje. Jeden z panów olał sprawę, nie odbierał telefonów. Pewnie stwierdził, że nie opłaca mu się za nieco ponad stówę (tyle wtedy płacili) wstawać w środku nocy. Skoro nie pojawił się, został wykluczony ze składu komisji - straszna kara. Przygotowaliśmy lokal wyborczy, opieczętowaliśmy urnę, punkt 6.00 (według obowiązującej wówczas Ordynacji Wyborczej) otworzyliśmy lokal. Większych incydentów nie było, no może poza tym, że komuś się nie podobało, że jest kolejka (lokal położony w szkole, dość blisko kościoła, po mszy zawsze jest kolejka), bardzo dużo wyborców nie wiedziało w ogóle jak głosować. Myślałem, że jest jasne dla każdego, że stawiamy "X" ewentualnie "+" w kratce obok kandydata. Niektórzy pytali czy mają na każdej liście stawiać jeden "X". Inni z rozbrajającą szczerością pytali: "Niech mi pan powie na kogo ja mam głosować?" Jedna pani się zdenerwowała, bo nie chciałem jej powiedzieć, który kandydat jest najlepszy. Jeden pan chciał wynieść karty do głosowania - mówił, że nie chce głosować, chciał sobie zabrać na pamiątkę. Udaremniliśmy mu.

Najbardziej nieprzyjemną sytuację miałem oczywiście ja. Przyszła jedna kobieta, która odkryła, że w spisie wyborców figuruje jej mąż, który nie żyje od 3 lat! Nie moja wina, nie ja przygotowuję listy wyborców, ale jakby nie było występuję jako przedstawiciel organów wyborczych. Wyraziłem ubolewanie z powodu pomyłki, poprosiłem przewodniczącego, który sporządził notatkę, podpisaliśmy się, w nocy przekazaliśmy miejskiej komisji wyborczej. Tego samego roku odbywały się wybory prezydenckie, w tej komisji pracował mój kolega, mówił, że urzędnicy nie zrobili sobie nic z naszej notatki. Kobieta znów się skarżyła, że nieżyjący od 3 lat mąż jest w spisie wyborców. Tu jednak większego problemu nie było (no poza dziwnym odczuciem wdowy), zmarły nie zagłosuje, ale u koleżanki obok w spisie była dziewczyna, która wcześniej wzięła w urzędzie zaświadczenie do głosowania poza miejscem zamieszkania. Jej rodzice zwrócili nam na to uwagę, ale ile jest przypadków, gdy urząd nie wykreśli wyborcy, rodzina go powiadomi i zagłosuje dwa razy? W miejscu zamieszkania i jeszcze gdzieś? Teoretycznie jak ktoś głosuje poza swoim miastem, to jest to raczej daleko. Nie przyjedzie potem zagłosować u siebie. Teoretycznie, ale czy nikt nigdy nie zagłosował dwa razy? Tego nie wiemy.

W końcu przyszło do zakończenia głosowania. Otworzyliśmy urnę, liczymy. Karty do sejmu były wielkie, więc rozdzielaliśmy je na kupki na podłodze - każda partia na swoją, plus głosy nieważne. Senat mieścił się na stole. Ktoś wlazł na jedną z kupek, o mało nie podarł. Ktoś inny o mało nie wylał kawy na policzone głosy. A co tam... nikt nie widzi. Sąsiad kandydata znów się pomylił, ktoś zauważył. Zwróciliśmy mu uwagę, żeby uważał. Obraził się. Usiadł na krześle i przyglądał się naszej pracy. W pewnym momencie coś mnie tknęło i przejrzałem sejmową kupkę nieważnych głosów. Prawie połowa była ważna! Jakim cudem? Ktoś nie uważał na szkoleniu - jeśli postawisz więcej niż jeden krzyżyk, ale wszystkie są na liście jednego komitetu to głos jest ważny. Dostaje go ten kandydat, który ma krzyżyk i jest na najwyższym miejscu. Mało który wyborca to wie, ale członkowie komisji powinni mieć tego świadomość. Kiedy to powiedziałem, nastąpiła konsternacja. Kilka osób stwierdziło, że manipuluję. Przewodniczący nie był pewien, ale sięgnął do Ordynacji Wyborczej (każda komisja powinna mieć egzemplarz). Faktycznie, głosy były ważne. Co prawda domyślam się, że niektórzy chcieli oddać głosy nieważne, zakrzyżykowali całą partię, jedną, więcej im się nie chciało, niektórzy jeszcze dopisali: "Ch.. im w d...". Cóż w świetle prawa głos był ważny. Komisja była zaskoczona. Nadal nie wierzyli. Przerwaliśmy liczenie, przewodniczący musiał dzwonić do miejskiej komisji. Potwierdzili moje przypuszczenia. Czyżbym był jedynym członkiem naszej komisji, który nie spał na szkoleniu?

Mimo tych przeciwności, liczenie szło nam sprawnie. Około północy mieliśmy policzone wszystkie głosy, mimo sporej frekwencji. Tymczasem niektórzy członkowie komisji postanowili olać sporządzanie protokołu i wysyłali smsy z wynikami szefom komitetów, które ich delegowały. Przewodniczący przywołał do porządku. Spisaliśmy protokół i zgodnie z prawem mieliśmy wklepać dane do systemu komputerowego. Na szkoleniu mówiono nam, że każda komisja będzie mieć laptopa z dostępem do sieci. Na miejscu okazało się, że laptopa nie ma, mamy skorzystać z jednego z komputerów w szkole, w której znajdował się lokal wyborczy. Wklepujemy dane i... i system ich nie przyjmuje. Zawiesił się. Już 9 lat temu były takie problemy i nikt z tym nic nie zrobił. Dzwonimy to komisji miejskiej, bo mają tam czuwać informatycy. Czuwa jeden, ale jest właśnie w innej komisji obwodowej, bo tam też nie działa system. Mamy czekać. Około 3 nad ranem przyjechał informatyk. w końcu system przepuścił dane, ale wydrukował błędny protokół. Czekamy aż dostaniemy pozwolenie na wywieszenie protokołu spisanego ręcznie. Pozwolenia nie ma. System drukuje protokół bez polskich znaków. Tak jakby ich nie było w ogóle, np. kandydatka "Cieślak" widniała jako "Cielak". Około 4.30 system ruszył, wypluło protokół. Jedziemy zawieźć karty. Dalej problemów już nie było, tylko marudzenie w miejskiej komisji, że tak długo na nas czekają. Że komisje obwodowe się grzebią z liczeniem. Ładne podziękowanie.

Co moim zdaniem należałoby zmienić? System komputerowy - to jasne, wszyscy o nim teraz mówią. Ale przede wszystkim wypadałoby w jakiś sposób weryfikować członków komisji obwodowych. Może robić im test ze znajomości przepisów wyborczych? Nikt nie każe kuć paragrafów na pamięć, ale niech kandydat na członka udowodni, że mu zależy, że wie jak przeprowadzać wybory. Niech pokaże, że umie liczyć i myśleć. Ta praca jest trudna, więc nie miałbym nic przeciwko temu, żeby członkom płacić nawet i 500 zł. Ale za niewykonanie obowiązków, za nienależyte wywiązywanie się powinny też grozić poważniejsze kary. Np. grzywny. I to zarówno dla członków komisji obwodowych jak i terytorialnych. W końcu wybory to podstawa naszej demokracji. Czas wreszcie przeprowadzić je porządnie na każdym szczeblu.
Read More

Złoty Znicz 2014

Złoty Znicz 2014
"Akcja Znicz" zakończona, Nicponie wróciły z dorocznego objazdu rodzinnych grobów. Choć w tym roku jazda przebiegała dość spokojnie, pogoda była w miarę i udało się uniknąć korków, to jednak trafił nam się jeden kierowca, który zdecydowanie zasłużył na nagrodę Złotego Znicza.

Dla przypomnienia, od kilku lat jadąc na Wszystkich Świętych przyznajemy taką naszą wirtualną nagrodę dla największego napotkanego debila drogowego. Od roku ogłaszamy zwycięzcę na tym blogu.

W tym roku nagrodę dostał Pan Żabka - kierowca ciemnego (było już po zachodzie słońca, trudno dokładnie określić kolor) Audi, jadący w piątek A2 w kierunku wschodnim. W okolicach zjazdu na Słupcę, nagle pojawił się Pan Żabka. Niestety trafił na skupisko aut, jadących około 120 km/h. Ci na lewym pasie poruszali się niewiele szybciej od tych na prawym. Ciężko stwierdzić co spowodowało ten chwilowy "zator", może w przodzie wyprzedzały się TIRy. Tymczasem Pan Żabka bardzo się niecierpliwił i skakał sobie z lewego pasa na prawy i z powrotem. I tak parę razy. O kierunkowskazach nie pomyślał, za to błyskał światłami. I trąbił. W końcu przeskoczył na pas awaryjny i wdepnął gaz. Komisja konkursowa gratuluje pomysłu. Mamy nadzieję, że Pan Żabka nie powiększył tegorocznych statystyk.
Read More