Sklep lego

Sklep lego
Cóż, nie starczyło mi czasu na wycieczkę do Legolandu, ale łażąc po mieście natrafiłem na sklep lego. I od razu pożałowałem, że jestem taki stary.
Że też nie jestem 20 lat młodszy, wtedy bym mógł dołączyć do dzieciaków, które bawiły się klockami.
Ale sobie pooglądałem i już wiem, że kiedyś tu przyjadę ze swoim dzieckiem.
A wtedy kupimy sobie masę zestawów i będziemy budować :)
A teraz zobaczcie to:
Ściana z klockami!
Wybierasz takie, których potrzebujesz.
Możesz też zabawić się w doktora Frankensteina...
i stworzyć ludziki według własnego uznania.
Ja chcę taki sklep w Polsce!
Read More

Język duński

Język duński
Właściwie duński wcale nie jest taki trudny, zobaczcie sami. Przychodzisz sobie do BUTIKU:
I robisz zakupy. Trzeba coś jeść, więc najlepiej kupić powszedni SCHWARZ BRØD:
I szukasz czegoś do posmørowania, najlepszy do tego będzie SMØR:
A teraz coś konkretnego, na przykład pasztet, najlepiej ze SVINKI:
A żeby w domu było miło i ładnie, dokupisz sobie HYACINTER:
Widzicie jakie to proste? :) A tak poza tym, to tutaj wszyscy mówią po angielsku, nawet starsza pani na przystanku, nie trzeba się martwić.
Read More

Na duńskiej ulicy

Na duńskiej ulicy
Znów przyszło mi odwiedzić Kopenhagę (tym razem na trochę dłużej) i znów obserwuję Duńczyków i czasem nadziwić się nie mogę. Otóż wszystkim proponuję przejść się po pierwszej lepszej ulicy w Kopenhadze. Na pewno zwrócicie uwagę na wielkie zaufanie jakim sprzedawcy darzą przechodniów - swoich potencjalnych klientów. Przed wieloma sklepami znajdziemy wystawiony towar. Czy to ubrania (jak na zdjęciu powyżej), niczym nie zabezpieczone, czy to drobne sprzęty kuchenne, wełna, nici, owoce, warzywa... Nawet część towaru przed jednym z supermarketów. Ten towar spokojnie sobie leży i nikt specjalnie go nie pilnuje. Mało tego, ludzie podchodzą, wybierają i wchodzą do środka żeby zapłacić. Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Może uda się znaleźć kilka sklepów, które coś takiego praktykują, ale na szerszą skalę?

To nie pierwszy przypadek, kiedy stykam się z duńską uczciwością, służbowo (pracuję z wieloma Duńczykami) już nie raz się zetknąłem z sytuacjami, kiedy Duńczyk mógł zażądać zwrotu znacznie większej kwoty za prywatne wydatki podczas podróży służbowej. Tak wskazywała faktura, nikt by się nie zorientował, jednak pracownik wskazał na błędy i przyznał, że wydał znacznie mniej i prosi o zwrot niższej sumy. Przykłady można mnożyć, pozostaje pytanie: co jest ciekawostką - to, że Duńczycy są uczciwi, czy to, że Polak jest tym faktem zaskoczony?
Read More

At-Tajjib Salih "Wesele Zajna"

At-Tajjib Salih "Wesele Zajna"
Recenzja została przeniesiona z działu Recenzownia na nicpon.eu

Co wiemy o literaturze Sudańskiej?
I tu następuje cisza.
A szkoda, bo jest to niezwykła literatura, charakteryzująca się krótkimi formami, często opartymi na historiach przekazywanych ustnie, do czasu aż ktoś je zebrał i spisał. Choć "Wesele Zajna" należy do nurtu zwanego realizmem magicznym, ten, kto spodziewa się w niej szamanów, duchów, czy tajemniczych obrzędów, może się srogo zawieść. Jest to ciepła i łatwa w odbiorze opowieść o mieszkańcach małej wioski. Żyją oni swoim rytmem - pracą, planami małżeńskimi swoich dzieci. Od czasu do czasu wśród nich pojawia się Zajn - wyjątkowo barwna postać. Dla jednych wioskowy oryginał - broń Boże (Allahu?) głupek. Dla innych nieco tajemniczy, niemal namaszczony, boży człowiek. Zajn uwielbia wesela, kocha każdą dziewczynę, którą spotka, przynosi radość ludziom. Pewnego dnia wioskę obiega wiadomość, że Zajn się żeni i to nie z byle kim - z najpiękniejszą dziewczyną. Jak zareagują sąsiedzi i znajomi?

Kiedy bierzemy do ręki Wesele Zajna, spodziewamy się, że odbędziemy daleką podróż do egzotycznego kraju, gdzie poznamy społeczeństwo zupełnie inne od naszego. Tymczasem w miarę czytania, okazuje się, że właściwie pojechaliśmy do najbliższej wsi; nie do Afryki, lecz najwyżej do sąsiedniej gminy. Bo chociaż zamiast kościoła, w wiosce stoi meczet i mieszkańców ogrzewa gorące afrykańskie słońce, to ich życie i problemy wcale nie odbiegają tak bardzo od tego, co trapi mieszkańców Europy. Czyżbyśmy faktycznie wszyscy odgrywali te same role, jedynie w innej scenografii? Przekonajcie się sami, sięgając po prozę At-Tajjiba Saliha.
Read More

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 4: Biblioteczny Disneyland

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 4: Biblioteczny Disneyland
Biblioteka to dla instytucji publicznych trochę takie niechciane dziecko - urodziło się, to coś trzeba z nim robić. Najlepiej zaakceptować i poświęcać absolutne minimum uwagi i środków. A jeśli przypadkiem to dziecko okaże się zdolne lub ładne, to można będzie się nim pochwalić przed obcymi. Niestety takie odczucia ma wielu bibliotekarzy, pracujących czy to w bibliotekach miejskich (gminnych) czy uczelnianych. Nie będę już nawet pisać o zarobkach, bo o tym problemie wspominałem w poprzednich wpisach. W tym chodzi mi o kwestie zapewnienia warunków do funkcjonowania samej biblioteki.

Można powiedzieć, że ja właściwie miałem szczęście, bo moja biblioteka mieściła się w nowoczesnym budynku, zaprojektowanym specjalnie dla niej. Nowe wyposażenie, sprzęt. Bajka po prostu. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Na drugi, trzeci i kolejne okazywało się, że ten cały rozmach był robiony trochę na "odwal się". Budynek oczywiście był ładny i nowy. Tylko tak jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby zaprojektować miejsca pracy dla samych bibliotekarzy. Wygląda na to, że zarówno architekt, jak i zleceniodawca (czyli władze Uczelni) myśleli stereotypowo - bibliotekarz ma siedzieć za ladą, wpuszczać czytelnika i wypożyczać książki. Tylko gdzie ma te książki katalogować? Gdzie usiądzie po dyżurze, żeby zająć się tą mniej widoczną częścią swoich obowiązków? Oj tam, oj tam, coś się wymyśli. W końcu sami wymyśliliśmy sobie miejsca pracy, tyle, że takie trochę mało wygodne, ziejące wręcz prowizorką, bo pan architekt zaprojektował tak i nie pozwala wprowadzać zmian do swojego dzieła.

A może my po prostu nie docenialiśmy jego geniuszu? Po pierwszej większej ulewie okazało się że przyszło nam pracować w bibliotece z basenem. I co najważniejsze basen był darmowy - woda sama wlała się do magazynu, bo kratki odpływowe były zbyt małe i źle rozmieszczone. Dlaczego my w ogóle narzekaliśmy? Zamiast nudnego przyklejania etykiet, mieliśmy zapewnione godziny pluskania się w wodzie. Inne zakłady pracy najwyżej zapewniają pracownikom karty multisport, my mieliśmy basen z dostawą do biblioteki. I to kilka razy w ciągu roku.

Reszta była równie nowoczesna, lady pękały pod ciężarem monitorów, krzesła rozpadły się już po miesiącu, więc siedzieliśmy na takich starszych niż większość z nas (oficjalnie nie istniały, bo były już wykreślone z rejestru, ale ktoś przezornie ich nie wywiózł na wysypisko). Mieliśmy też zapewnioną wspaniałą klimatyzację, która to latem, gdy temperatura na dworze przekraczała 30 stopni, doznawała przegrzania (bo Geniusz Architektury zaplanował umieszczenie aparatury w najbardziej nasłonecznionym miejscu). Podkręcenie klimy wyzwalało dźwięki podobne piskom stada zarzynanych małp. Ale zimą klima chodziła jak marzenie.

Ale dość tego pisania o nas. Czytelnikom budynek też zapewniał atrakcje. Projekt zakładał bibliotekę przyjazną niepełnosprawnym. Wiecie: windy, podjazdy itp. Windy oczywiście były, dość wąskie, ale jak student pokombinował, to wjechał i nie zawadził kołem o kabinę. Gorzej było z samym wejściem do biblio, bo nikt nie przewidział, żeby klamki były trochę niżej. Na całe szczęście, przed drzwiami przeważnie tłoczyli się studenci, więc zawsze ktoś uczynnie otworzył drzwi koledze/koleżance na wózku. Dalej była wysoka lada. Ale było mi głupio pewnego razu, gdy usłyszałem skądś "Dzień Dobry!". Rozglądam się, nikogo nie ma. Po chwili znowu i jeszcze "Tutaj jestem, za ladą". Wychylam się, a tam dziewczyna na wózku. No nie widziałem jej ani przy wejściu, ani jak się ze mną witała. Założenia były takie - biblioteka przyjazna dla każdego. Dlaczego wyszło jak wyszło? Koleżanka usłyszała kiedyś odpowiedź od zaprzyjaźnionego Bardzo Ważnego Profesora: "A, bo miało być ładnie i jak najtaniej."

Najtaniej kupowano także inne elementy wyposażenia, przez pewien czas zastanawialiśmy się czy nie promować się hasłem reklamowym: "Przeżyj wstrząs w bibliotece!" lub "Elektryzująca biblioteka." Wszystko przez wspaniałe wykładziny, już po zrobieniu kilku kroków czytelnik był tak naelektryzowany, że wystarczyło sięgnąć po książkę stojącą na metalowym regale, aby nastąpiło wyładowanie. Szczególnie popołudniowe dyżury obfitowały w nieustanne "auć!" wydawane przez zelektryzowanych studentów.

Przyznaję, że powyższe zarzuty mogą właściwie pasować do każdej instytucji publicznej, bo większość z nas zetknęła się z magią przetargów. A my i tak byliśmy szczęściarzami, bo mieliśmy Najlepszą Kierowniczkę na Świecie, która wiele mogła załatwić rozmową z Kim Trzeba. Choć czasami opadały nam skrzydła, gdy widzieliśmy jak wielkim wysiłkiem jest wyegzekwowanie naprawy czegoś w ramach gwarancji, a Wszyscy Święci dziwili się dlaczego my narzekamy, przecież budynek jest taki piękny i nowoczesny. Oczywiście na oficjalne otwarcie stawili się Wszyscy Święci Uczelniani. Ściskali sobie łapki, udzielali wywiadów lokalnym mediom. Byli dumni, że dzięki nim powstał tak wspaniały budynek. Śledząc relacje odnosiliśmy wrażenie, że uroczystość odbyła się w zupełnie innym miejscu, zwłaszcza, że jak na ironię tego dnia wszystko działało jak trzeba - nie było wyładowań, klima również pracowała po cichutku... Na szczęście następnego dnia wszystko wróciło do normy i znów mogliśmy pracować w naszym szalonym, bibliotecznym Disneylandzie.
Read More

Na lotnisku

Na lotnisku
I tak dobiegł końca mój pierwszy tegoroczny pobyt w Kopenhadze (drugi szykuje się już za tydzień z niewielkim hakiem), z powodów znanych tylko mojej korpo podróż odbywa się z przesiadką w Warszawie. Jakieś dwie godziny czekania na kolejny lot powodują, że myśli zaczynają krążyć wokół dziwnych tematów i człowiek kombinuje. I tak oto w mojej głowie pojawiła się zagwozdka: Przed lotem każdy pasażer przechodzi kontrolę bezpieczeństwa - trzeba wyjąć laptopa z torby, zdjąć pasek, niektórzy muszą wyskoczyć z butów. Dziś na lotnisku w Kopenhadze byłem świadkiem jak przyczepili się do kobiety, która miała w torebce obcinacz do paznokci (takie niby obcęgi, malutkie, nic nikomu nimi nie zrobisz). Nie mam specjalnych zastrzeżeń co do tej kontroli, przecież chodzi o to, żeby na pokład nie dostał się nikt z niebezpiecznym narzędziem. Ale...

Ale z jednej strony mamy wyśrubowane normy bezpieczeństwa, a z drugiej już po kontroli w sklepach można kupić kilka potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów. Weźmy takie piwo w szklanej butelce - przecież można je sobie kupić, w toalecie zrobić z niego tulipanka i bez żadnego problemu wnieść w torbie czy plecaku na pokład samolotu. Czy tylko mnie się wydaje, że tulipanek jest bardziej niebezpieczny od obcinacza do paznokci?
Read More

Duńska flaga

Duńska flaga
Już podczas pierwszego spaceru po kopenhaskich ulicach moją uwagę zwróciła obecność flag narodowych. W pierwszej chwili pomyślałem, że po prostu zbliża się jakieś święto narodowe, jednak kiedy zapytałem się pracujących ze mną Duńczyków, dowiedziałem się, że do najbliższego święta jest jeszcze daleko, a "my [Duńczycy - przyp. Nicponia] po prostu uwielbiamy swoje symbole narodowe". Jak mi potem wyjaśnili bierze się to z czasów szwedzkiej okupacji, kiedy czerwona flaga z białym krzyżem była zakazana. Dlatego teraz Duńczycy wywieszają swoje flagi na przykład na sklepach. Zaś w samych sklepach... Wejdźmy do pierwszego lepszego marketu. To, co widzicie na zdjęciu powyżej to stoisko z materiałami narodowymi - mamy tam flagi różnej wielkości, mamy (chodź pewnie tego tak wyraźnie nie widać) taśmę klejącą z flagą, papierowe talerzyki, serwetki, świece...  Zerknijmy na kolejne zdjęcie:
To nie są zabawki, to dekoracja ze sklepu z wyposażeniem domu. Można sobie kupić żołnierza, wartownika sprzed pałacu królewskiego, na przykład trzymającego flagę narodową i postawić na półce w salonie. Koszt to "zaledwie" 500 DKK (ponad 250 zł). I uwierzcie, że przy mnie dwie osoby kupiły takie figurki.

Ale popatrzmy jeszcze na to zdjęcie:
To są kartki urodzinowe. Tylko zamiast motywów kwiatowych, tortów ze świeczkami itp. mamy na nich flagi narodowe. I ktoś, kto wysyła taką kartkę, albo kupuje na imprezę świece udekorowane flagą, nie jest bynajmniej nacjonalistą. On po prostu jest Duńczykiem. W takich chwilach zastanawiam się nad nami, Polakami. Niby uwielbiamy opowiadać o naszej historii, mimo wszystko zawsze jesteśmy z reprezentacją narodową. Ale nawet 3 maja czy 11 listopada niewielu z nas wywiesza biało-czerwone flagi. A wywieszenie ich przed sklepem jest nie do pomyślenia. Czy to jeszcze niechlubny spadek po PRLu, czy może nie umiemy być dumni z tego kim jesteśmy, nie potrafimy się cieszyć naszą wolnością, polskością, tak bez ideologii, bez polityki?
Read More

Jacobsen Brown Ale

Jacobsen Brown Ale
Kiedy tylko wylądowałem w Kopenhadze, wiedziałem, że zaraz po pracy idę kupić sobie butelkę Jacobsena. Albo dwie :) Pod koniec roku zasmakowałem w jednym z piw tej serii i cały czas marzyłem, żeby spróbować kolejnego.

Nie zawiodłem się, już na wstępie Brown Ale kusi słodkawym zapachem ciemnego piwa, a po przelaniu do szklanki, cieszy oko czekoladową barwą. Szkoda, że piana dość szybko zanikła, ale może to wina tego, że nie mam tu odpowiedniego szkła i muszę korzystać z hotelowej szklanki.

Piwo jest dość drogie, w zwykłym markecie kosztuje 26 koron, czyli jakieś 13 zł. Ale trzeba przyznać, że to dobrze wydane pieniądze. Ten smak... z początku słodkawy, po przełknięciu w ustach zostaje mocna goryczka. Piwo idealnie rozgrzewa po pracowitym dniu i godzinnym spacerze po zimnym mieście. Myślę, że sprawdziłoby się i w naszym klimacie, gdyby tylko Carlsberg zechciał je eksportować za granicę.

Czas na ocenę: dla mnie Jacobsen Brown Ale to piwo na 5.
Read More

Rebel Lager Dunkel

Rebel Lager Dunkel
Mój wsiowy sklep potrafi mnie czasem zaskoczyć ciekawymi piwami. Od czasu do czasu pojawia się coś, co przykuwa moją uwagę. Dziś był to Rebel Lager Dunkel.

Jest to bardzo ciemne piwo o karmelowym aromacie, które po przelaniu cieszy oko wyjątkowo ciemną pianą. Szkoda tylko, że piana dosłownie znika w oczach, po minucie właściwie zupełnie jej nie było. Ale co tam, sprawdźmy jak smakuje.

Noooo, niezłe. Piwo jest w smaku dość słodkie, ale nie na tyle, by mi to przeszkadzało. Czuć w nim wyraźną nutę karmelową, która po kilku chwilach od przełknięcia przechodzi w średnio wyraźną goryczkę.

Ogólnie mówiąc Rebel Lager Dunkel to dobre piwo i śmiało mogę je polecić każdemu piwoszowi. Ode mnie dostaje 4.
Read More

Poland24

Poland24
Niedawno sprawiłem sobie super hiper telewizję. Wiecie, HD, 500 kanałów, cuda wianki. Dawali ją w promocji do internetu, naziemna jest beznadziejna, więc w sumie... Przynajmniej będzie można sobie obejrzeć jakiś dokument czy lepszy film. Przy okazji odkryłem całą masę ciekawych kanałów informacyjnych po angielsku. I nie mam na myśli Al Jazeery czy kremlowskiego Russia Today, po angielsku nadają także Chiny, Japonia, Turcja, Iran, kilka krajów arabskich, nawet Francja i jeszcze ktoś z dawnego ZSRR. Długo by wymieniać. Tylko Polska nie nadaje. Dlaczego?

Gadające głowy ciągle narzekają, że świat nie zna polskiego punktu widzenia. Ile to już protestów poszło w sprawie "polskich obozów", czy narodowości ekipy, która rozszyfrowała enigmę? Kiedy tylko jakaś zagraniczna stacja pokaże film o Polsce, nasze media pieją z zachwytu. A pamiętacie jak 5 lat temu kilku dziennikarzy stwierdziło, że w sumie katastrofa w Smoleńsku miała i dobrą stronę, bo świat pokazał parę filmów o Katyniu? Skoro czujemy się tak niezrozumiani, to dlaczego nie stworzymy naszej, polskiej stacji nadającej po angielsku, dla świata? Dla szarego mieszkańca tego świata (warto by go zachęcić aby chciał coś obejrzeć), ale także dla polityków, instytucji, opiniotwórczych mediów? Dla tych wszystkich, którzy oglądają na przykład turecki serwis informacyjny. Nazwijmy roboczo tę stację Poland24.

Pewnie ktoś zaraz powie, że przecież jest TVP Polonia, czy iTVN. Tyle, że te stacje nadają po polsku, dla Polaków mieszkających za granicą. Z resztą powtórkowe odcinki "M jak Miłość" czy "Kryminalnych" to nie jest to, co mogłoby zainteresować kogokolwiek. Tu chodzi o stację nadającą po angielsku, głównie programy informacyjne, ale dobrze by było gdyby znalazło się też miejsce na filmy dokumentalne, na przykład historyczne, krajoznawcze. Poland24 mogłaby transmitować wydarzenia kulturalne, może jakieś relacje sportowe (na przykład siatkarzy lub piłkarzy ręcznych). A od święta znalazłoby się miejsce w ramówce na dobry film fabularny. Myślałem też o programie publicystycznym, miałby tytuł "Polish point of view". Redakcja zapraszałaby polityków i rozmawialiby o wydarzeniach w Polsce i na świecie. Niestety brak znajomości angielskiego wśród polskich polityków sprawia, że trzeba by zawęzić krąg zapraszanych gości i pewnie zmienić tytuł na "Radek Sikorski's point of view". A ostatecznie puściłoby się z lektorem i program by jednak ruszył.

Wiadomo, że takie przedsięwzięcie kosztuje, więc prywatne media raczej nie pokusiłyby się na jego realizację, ale chyba mamy od czegoś telewizję publiczną i jej misję? Odnoszę wrażenie, że taki kanał byłby bardziej misyjny niż kolejne odcinki szalonych przygód rodziny Lubiczów, czy dostępne w systemie naziemnym kanały z serii TVP POWTÓRKA. Nikt nie mówi, że Poland24 miałaby nie nadawać reklam, więc byłaby szansa na częściowy zwrot kosztów. Jasne, nie wierzę żeby finansowo było to opłacalne posunięcie, ale wizerunkowo już tak. Poland24 przyniosłaby więcej korzyści niż wszystkie noty dyplomatyczne i sprostowania. To byłaby wizytówka Polski w świecie, reklama dostępna dla każdego kto trzyma w ręku pilota.
Read More