Z pamiętnika bibliotekarza. Część 2: przychodzi czytelnik do biblioteki

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 2: przychodzi czytelnik do biblioteki
Nie da się ukryć, że w bibliotece najważniejszy jest i będzie czytelnik. Jeśli jesteście bibliotekarzami, to pewnie nie raz słyszeliście pseudomądrości w stylu "stoimy na froncie nauki/kultury", czy "chronimy cenne księgozbiory". Fakt, bibliotekarz za swą ladą stoi na froncie, nie da się ukryć. A jak się ukryje, to czytelnik i tak go odnajdzie :) Ochronę dla cennych książek też zapewnia, choć jak kiedyś w zalanej piwnicy znalazłem książki z XIX wieku to zacząłem wątpić, czy komuś na prawdę zależy na tej ochronie księgozbiorów. Bo wydawało się, że moje znalezisko to tylko dodatkowy kłopot dla uczelni. Jednak przede wszystkim biblioteka to taka starsza wersja Google. A bibliotekarz to bot, który pomaga w procesie wyszukiwania. Obojętne czy mówimy o bibliotece, przedsiębiorstwie, czy jakiejkolwiek instytucji, bez klienta ich istnienie nie ma sensu (choć znalazłbym kilka urzędów, które zdają się istnieć same dla siebie). Praca bibliotekarza to praca dla czytelnika - dla niego zamawia się książki, dla niego się je kataloguje, wyszukuje i udostępnia. Dla czytelnika istnieje system kar i monitów, żeby ktoś mógł wypożyczyć książkę, którą ktoś inny przetrzymuje. I właśnie czytelników najlepiej się zapamiętuje. Oczywiście najczęściej tych charakterystycznych, bo normalni giną w mrokach przeszłości. Często zdarzało mi się, że w pubie ktoś mnie poznawał: "O pan z biblioteki", a ja go nie kojarzyłem.
-Nie kojarzy mnie pan?
Odpowiadałem:
- Tym lepiej dla Ciebie, to znaczy, że nie zrobiłeś nic głupiego.

Nie chcę nieporozumień, dlatego powtórzę - większość czytelników to zupełnie normalni ludzie, którzy zlali mi się w jedną masę. Ciekawsi byli kosmici, czasem bawili, czasem wkurzali, ale to właśnie oni byli smaczkiem tej pracy i o nich teraz opowiem.

W bibliotece uczelnianej mamy dwa typy czytelników: wykładowcy i studenci. Są jeszcze goście spoza uczelni, ale ci niczym szczególnym się nie wyróżniali. Typowego wykładowcę poznaje się po tym, że wchodzi pewnym krokiem i zamiast "dzień dobry" (albo tuż po) wysuwa żądania. Z tej grupy najfajniejsi są doktoranci (szczególnie ci dzienni), ale własciwie to są ludzie z pogranicza studentów i wykładowców. Niby uczą innych, ale wciąż uczą SIĘ. Cała uczelnia traktuje ich jak zbieraczy bawełny, więc z zasady sa przyzwyczajeni do samodzielnego szukania książek, płacenia kar i "wpisowego". Pracownicy naukowi są już zupełnie inni. Niepisana zasada głosi, że im krócej ma tytuł doktora lub im dłużej na niego pracował, tym bardziej wredny z niego typ. Wredny oczywiście dla tego, dla którego może być wredny. Profesorowi nie podskoczy, pani z sekretariatu/dziekanatu tym bardziej. Ze studentami lepiej nie przesadzać, bo ci wystawiają wykładowcy ocenę, więc zostają bibliotekarze. Pamiętam takiego jednego - już od progu darł się na wszystkich. Prywatnie (miałem okazję go poznać przy piwie) bardzo sympatyczny koleś, ale w bibliotece - demon. Co wrażliwsze koleżanki bladły na sam dźwięk jego nazwiska. Tylko jeden doświadczony bibliotekarz był w stanie mu się postawić, a wtedy było to jak starcie tytanów.

Większość takich wykładowców buntowała się już na same słowa: "wszystkie egzemplarze wypożyczone". Informacja o naliczeniu kary tylko pogarszała sytuację. Jak to? On, Doktor ma płacić 2 zł kary? Przecież on ma dorobek naukowy, jego artykuł jest w międzynarodowym piśmie, które mamy w swoich zbiorach. On ma płacić? Nie daj Boże jeszcze by się okazało, że dostał monit. Jak śmiesz bibliotekarzyno wysyłać mi monit? Jeszcze mam pokryć koszty wysyłki monitu? Gdzie jest kierownik? W takich sytuacjach najlepiej było wspomnieć: "Jeśli pan uważa, że kara jest niesłuszna, można napisać skargę, ale system naliczył ją zgodnie z regulaminem. Wszyscy płacą, wczoraj dziekan płacił u mnie 20 zł kary." W miejsce dziekana można było wstawić nazwisko dowolnego uznanego profesora, wtedy Doktor coś tam jeszcze burknął, wyciągał portfel i płacił. Starsi wykładowcy, już habilitowani, zazwyczaj byli sympatyczniejsi, tylko często cierpieli na przypadłość polegającą na kłopotach z pamięcią i nie chcieli się do tego przyznać: "Gdzie jest antologia współczesnej literatury szwedzkiej? Dawałam ją panu do skatalogowania, taka zielona z ręką na okładce". Po miesiącu poszukiwań okazało się, że antologia była u pani profesor w szufladzie, okładka była niebieska, nie z ręką, tylko z okiem, a w ogóle to literatura była duńska. Usmiech i "ha ha, niech pan sobie wyobrazi, że ktoś ją włożył do mojej szuflady" były bezcenne.

Najwięcej emocji dostarczali jednak studenci. W wielu przypadkach długo zastanawiałem się nie tyle nad tym jak dostali się na studia, ile jak wydostali się z rodzinnej miejscowości, bo już samo kupno biletu na PKS musiało być dla nich sporym wyzwaniem. Chciał się raz zapisać taki agent, nie mógł sobie poradzić z wypełnieniem prostego formularza (imię, nazwisko, adres, kierunek studiów), no to w przypływie dobrej woli zdecydowałem się pomóc. Swoje dane znał, gorzej z kierunkiem studiów. Niektóre kierunki mają skomplikowane nazwy, więc staram się go naprowadzić:
- Gdzie pan się uczy?
- Tu
- Ale na jakim kierunku?
- Filologia
- Ale jaka filologia?
- Neo filologia
- Wydział Neofilologii, tak jest taki. Ale jaki język?
- Co ma pan na myśli?
Przeszedłem na jego poziom:
- Uczą pana literatury, gramatyki, słówek, prawda?
- No tak.
- I jaki to język?
- Angielski
- Tylko angielski?
- Tak
- No to zagadka rozwiązana. Studiuje pan filologię angielską.
Faktycznie, bardzo skomplikowany kierunek. Myślałem początkowo, że koleś sobie robi ze mnie jaja, ale im głupszy obrót przyjmowały sprawy, tym poważniejszą miał minę. Czasem się zastanawiam czy skończył studia i ma dziś wyższe wykształcenie.

Prawdziwym hitem był student szukający pewnej książki, którą akurat chwilę przed jego przyjściem odłożyłem na półkę. Wziąłem od niego legitymację, wydałem żeton z numerem 112 i wytłumaczyłem, że książka jest na piętrze, na takiej półce, na tym konkretnym regale. Koleś poszedł (był spory ruch, więc nie zwracałem uwagi gdzie lezie), po jakimś czasie wraca i mówi, że nie ma takiej książki, a pani mówi, że u nich takiej w ogóle nie ma. Zdziwiłem się, bo na piętrze dyżur miał kolega, więc pytam która pani powiedziała. "No pani z pokoju 112". Okazało się, że ta ofiara polazła do budynku dydaktycznego, do pokoju 112, bo tak miał napisane na żetonie, który mu wydałem. Ale zrobił z siebie idiotę tylko przede mną, bo traf chciał, że w pokoju 112 też mieściła się biblioteka, tylko taka mała, należąca do jednego instytutu. Jak widać głupi ma szczeście, bo nie chciałbym być w jego skórze gdyby wparował do sali pełnej studentów i powiedział, że szuka książki.

Twarde prawa ewolucji zdają się eliminować niektórych studentów, jeśli nie ze społeczeństwa w ogóle, to przynajmniej ze społeczności akademickiej. Była taka jedna studentka, zapamiętałem ją, bo był koniec czerwca, wszyscy oddawali co mieli, a ona wypożyczała wielkie, grube tomiszcze. Po jakiejś godzinie przyniosła je z powrotem, ruch był mniejszy, więc zagaduję:
- O, już pani przeczytała.
Teraz wyobraźcie sobie piskliwy głos, machanie łapkami i uśmiech od ucha do ucha:
- A wie pan, myślałam, że obleję, ale zdałam. Zdałam. Co prawda na dopuszczający, ale zdałam!
- Hmm, dostała pani 2?
- Tak, nie ma się czym chwalić, ale dobrze, że nie 1.
- Wie pani, że na studiach nie ma jedynek? 2 to niedostateczny.
- Jest pan pewien?
- Jestem pewien.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- To ja może jednak zatrzymam tę książkę do września.
I tak paskudny bibliotekarz zepsuł uroczej niewieście humor i powstrzymał bezlitosną ewolucję. Albo jedynie opóźnił to, co wydawało się być i tak nieuniknione.

Jako były bibliotekarz płci męskiej najlepiej wspominam czytelniczki, nie tylko dlatego, że moda na biodrówki i skąpą bieliznę w połączeniu z poszukiwaniem książek na najniższych półkach w czytelni przyczyniła sie do tego, że pracując w bibliotece naoglądałem się najwięcej gołych tyłków w życiu. Głównie dlatego, że faceci w najlepszym przypadku byli po prostu zamuleni, jak ci dwaj opisani wyżej. Z dziewczynami zawsze było wesoło. Nawet jeśli przyszła gwiazda, taka z zadartym nosem, wymamrotała, że chce oddać książkę. Starając się ignorować nędznego bibliotekarza sięgnęła do torebki i wyciągnęła wolumin tak szybko, że przyklejona od spodu podpaska tylko zafurkotała skrzydełkami. Cóż mi pozostało do zrobienia? Siedzący obok kolega zjechał ze śmiechu pod ladę, ale ja postanowiłem być profesjonalistą (choć tak niegodnym rozmowy z gwiazdą). Wziąłem książkę, odlepiłem podpaskę (jakie to szczęście, że nieużywaną - choć trochę to dziwne, bo co prawda nie jestem ekspertem, ale wydawało mi się, że nieużywane powinny być w coś zapakowanie, nie?) i oddałem mówiąc: "To chyba pani, bo nie wchodzi mi na czytnik". Kątem oka dostrzegłem, że gwiazda staje się coraz bardziej purpurowa. Długo potem jej nie widziałem, a kiedy w końcu się zjawiła, już tak noska nie zadzierała.

Pracując w bibliotece można zauważyć jak studenci się rozwijają, jak dojrzewają. Czasem aż za bardzo. Na początku października na jeden z moich dyżurów przyszła w towarzystwie mamy studentka pierwszego roku. Trzeba przyznać, że mama była bardzo energiczna, bardziej niż córka. "Zapytaj pana o to... zapytaj o tamto... daj ja wypełnię za ciebie". Dziewczyna chyba nawet chciała coś powiedzieć, ale matka wyrwała jej formularz zapisu i tak się rozpędziła, że nawet się pod nim podpisała. Oj nie była zadowolona, gdy powiedziałem, że to student oświadcza, że zapoznał się z regulaminem i go akceptuje, więc nie mogę tego przyjąć i studentka musi sama wypełnić formularz. Córeczka chyba pierwszy raz w życiu wypełniła coś samodzielnie. Choć dostrzegłem u niej delikatną radość, że wreszcie wyrwie się spod uwierających skrzydeł matki... Uwierzcie mi, że się wyrwała. Pod koniec roku akademickiego przyszła do mnie z książką oznaczoną "do korzystania na miejscu", połozyła piersi na ladzie (czerwiec, T-shirt, brak stanika) i robiąc słodkie oczka oświadczyła, że ona wie, że nie może tej książki wziąć do domu, ale "ja bym bardzo chciaaaaałaaaaaa na ten wieczór wziąć ją do domu, punkt ksero już zamknięęęęętyyyyy i niech się pan zgodzi i to będzie nasza tajemnicaaaaa". Nie zgodziłem się. Taki byłem wredny i nieczuły na jej prośby. Może gdyby mnie poprosiła normalnie, to bym poszukał czy jest drugi egzemplarz, może bym zaproponował, że odłożę książkę, żeby sobie jutro skserowała. Ale, bądźmy szczerzy, robić maślane oczy do profesora, do egzaminatora na prawo jazdy, czy do policjanta gdy zatrzyma na drodze... no jest to niezbyt w porządku, ale jakoś potrafię to zrozumieć. Ale do bibliotekarza, żeby pozwolił zabrać książkę do domu? No są jakieś granice.

Na zakończenie tej części bibliotekarskiej opowieści muszę uczciwie przyznać, że czasem także bibliotekarzom zdarzają się chwile zaćmienia i pewnie nie raz sami ubawiliśmy czytelników. Wryło mi się w pamięć jedno zdarzenie, kiedy do koleżanki pełniącej dyżur przy ladzie podbiegł czytelnik i zapytał:
- Proszę pani, gdzie znajdę "Doktora Faustusa"? ("Doktor Faustus" to powieść T. Manna - przyp. autora)
Na co koleżanka ze zdumieniem odparła:
- Drogi panie, ja nie znam wszystkich wykładowców. Nie wiem gdzie on się teraz podziewa.

Na tym zakończę drugą część bibliotecznych wspomnień. Kwiatki z udziałem czytelników mają to do siebie, że przypominają się w zaskakującym momencie, więc jak coś mi się przypomni, to postaram się je zebrać i kontynuować ten temat. A przed nami jeszcze sporo innych opowieści, między innymi o samych bibliotekarzach i o instytucjach, które tych bibliotekarzy zatrudniają.
Read More

My też chcemy mieć swoją ebolę!

My też chcemy mieć swoją ebolę!
W imieniu polskich mediów żądamy zakażenia Polaka ebolą! Chcemy nadawać wydania specjalne na żywo. Chcemy przeprowadzać relacje ze szpitala. TVN 24 przygotował już okolicznościowy dżingiel z wirusem i krwawym napisem: "Ebola w Polsce!" - chcemy go pokazać. Chcemy, by Kamil Durczok łączył się na żywo z pięcioma reporterami rozlokowanymi w strategicznych punktach Miasta Stołecznego Warszawy!

Do studia ma być zaproszony ekspert, który kiedyś był w Afryce i rozmawiał z kimś kto widział lekarza, który kiedyś miał pacjenta z podejrzeniem eboli. Piotr Kraśko ma pytać ministra zdrowia o stan gotowości rodzimej służby zdrowia do walki z apokalipsą. Chcemy orędzia pani premier i błogosławieństwa prymasa. Oczekujemy, że w Fakcie będzie opublikowany poradnik jak uchronić się przed zarazą, a Super Express wydrukuje plakat z ebolą.

Wojna na Ukrainie już się nam przejadła, samoloty już nie spadają, zmarli celebryci nie zmartwychwstają, a nasi widzowie potrzebują sensacji i świeżej krwi. Dlatego ten wirus nam się należy! Już, teraz. Natychmiast. 24 godziny na dobę, na żywo i w HD!!!
Read More

Dobry rok

Dobry rok
Trzeba przyznać (choć to dopiero październik), że pod względem sportowym rok 2014 można uznać za jeden z najbardziej udanych dla Biało-Czerwonych. Najpierw mieliśmy igrzyska w Soczi, gdzie Kamil Stoch skoczył nam po 2 złote medale, Zbigniew Bródka pojechał po złoto, a Justyna Kowalczyk z pękniętą stopą stanęła na najwyższym stopniu podium. Jakby tego było mało, na zakończenie sezonu Kamil jeszcze zdobył Kryształową Kulę.

Potem nasi siatkarze wywalczyli tytuł mistrzów świata - na świetnym turnieju rozgrywanym w Polsce. A teraz, zupełnie na świeżo polscy piłkarze zrobili coś nieoczekiwanego - skreśleni już przez wszystkich wygrali mecz, który co prawda nie dał nam żadnego tytułu, ale pomógł uwierzyć, że coś się zmienia - pierwszy raz w historii pokonaliśmy Niemców i to będących aktualnymi mistrzami świata.

Czyżby w naszym sporcie wreszcie coś drgnęło? Czy jest nadzieja na przyszłość?
Read More

Reklama i płeć

Reklama i płeć
Dzisiaj będzie modnie - dżenderowo.
Trafiłem ostatnio w tivi na taką oto reklamę: biedny, zmęczony facet, napracował się tak bardzo, że zasnął na biurku, potem wrócił do domu i nie ma sił; tymczasem kobieta pełna energii, ogarnia cały dom, dziecko, robi zakupy i w ogóle tak sobie świetnie radzi, a on odpadł. To była zdaje się reklama jakiegos suplementu diety. Moja druga (lepsza i ładniejsza) połowa skomentowała to z uśmiechem, że pewnie też się tak napracowałem i chętnie bym poleżał na kanapie. Zwłaszcza, że tego dnia czekały mnie jeszcze małe poprawki po remoncie. Jakoś tak wywiązała się nam rozmowa o tym, jak postrzegana jest płeć w reklamie. Wiecie, taki dżender na kanapie.

Zauważyliście, że ta reklama jest pokazywana już jakiś czas i nikt się nie skarży? Żaden facet nie protestuje, nikt nie śle listów to rady etyki mediów. Luz - kobiety sobie żartują z facetów, a my mamy to gdzieś. A teraz wyobraźmy sobie, że jakiś kreatywny wymyśla reklamę suplementu diety dla mężczyzn. Na ekranie mamy sfrustrowaną kobietę, a męski głos mówi: "Biedne te nasze kobiety. Tyle stresu mają na codzień: zapamiętać która to lewa, a która prawa. Nie pomylić sprzęgła z gazem" I na ekranie pokazuje się uśmiechnięty facet, który grzebie pod maską samochodu, albo wierci dziurę w ścianie. A lektor: "Na szczęście my mamy witaminy Jakieśtam, które dodają nam sił i odstresowują". O już widzę jaki by się podniósł krzyk. Ile by listów szło do rady etyki mediów, KRRiT, rządowego rzecznika do spraw równości. Janusz Palikot pewnie zwołałby konferencję. A biedny kreatywny autor reklamy musiałby zmienić pracę.

Albo zobaczcie wpis z profilu na FB sieci marketów. Ten na obrazku powyżej. Wyobrażacie sobie, że jakaś sieć sklepów przed 8 marca wrzuca taki oto wpis:
-Co to jest: poeta, kobieta, poeta?
-Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Być poetą nie wystarczy, kup prezent dla swojej pani w naszym sklepie. Specjalne promocje czekają!


Przecież autora by zlinczowano. Boję się, że za sam fakt, że pomyślałem o takim wpisie, mogłoby mnie spotkać coś złego. Nie wiem, dostanę torebką w łeb, albo nie dostanę obiadu ;) A przecież był już taki przypadek, że na operatora sieci Mobilking posypały się gromy, nałożono karę i w ogóle określono go świnią, bo pokazał w reklamie dziewczynę, która nie radzi sobie z wiertarką.

Co w takim razie lepiej zrobić? Zakazać reklam? Sprawdzać każdą i akceptować niczym niesławny Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (dla młodszych: urząd cenzurujący prasę w PRL [dla jeszcze młodszych: PRL - taka Polska przed 1989 rokiem, kiedy nie było Internetu i komórek])? A może po prostu lepiej wziąć na wstrzymanie i nie oburzać się na każdą reklamę i każdy tekst w sieci? Nie bądźmy jak ta pani z reklamy, która sprząta, pracuje, gotuje, przewija i jeszcze biega z protestami do wszelkich możliwych instytucji. Bądźmy jak stereotypowi faceci: połóżmy się na kanapie i odpocznijmy, to był bardzo męczący dzień :)
Read More