Historia zatoczyła koło

Historia zatoczyła koło
Święta skończone, czas zacząć przygotowania do Sylwestra. A skoro Sylwester to oczywiście miejsce, ludzie, coś do jedzenia, picia i...

No właśnie, kiedy byłem dzieciakiem, przed sylwestrem najbardziej ekscytowałem się zakupem fajerwerków. Skąd wziąć na nie pieniądze, gdzie kupić, jak odpalić. Potem, gdy byłem nieco starszy, tak w wieku nastolatka-gówniarza, interesowało mnie gdzie spędzić sylwestra. Po jakimś czasie nasza ekipa miała inne zmartwienie - jak skołować flaszkę i żeby po powrocie do domu mama nie wyczuła. Kiedy było się już starszym to przedsylwestrowe marzenie brzmiało: poderwać jakąś fajną dziewczynę, żeby iść z nią na imprezę. I tak dalej, i tak dalej...

Dziś jestem Nicponiem mającym ...dzieści.... lat i doszedłem do wniosku, że jest gdzie spędzić tego sylwestra (zapraszamy do siebie), o flaszkę nie trzeba się martwić, bo nawet mnie już nie pytają o dowód, mam nawet fajną dziewczynę, z którą spędzam nie tylko sylwestra, ale i pozostałe 364 dni w roku. A skoro tak, to o północy będzie można.... odpalić FAJERWERKI :))))) Jest gdzie, jest z kim. To dopiero będzie zabawa!!! :)
Read More

Przemyślenia religijne małego Nicponia

Przemyślenia religijne małego Nicponia
Kiedy byłem małym Nicponiem, miałem nieodpartą potrzebę dowiedzenia się wszystkiego o wszystkim. Jeśli nie znajdywałem odpowiedzi, a problem mnie nękał, próbowałem samodzielnie znaleźć rozwiązanie. Zupełnie logicznym było dla mnie, że każdy człowiek posiada imię i nazwisko. Po tym rozpoznawało się kolegów w przedszkolu, gdy pani wyczytywała listę obecności, imię i nazwisko było niezbędne, żeby się przedstawić.

Pewnego dnia zacząłem się zastanawiać jak mieli na nazwisko Maryja i Józef. Imiona przecież znamy, ale nazwisko? Zamęczałem rodzinę pytaniami, ale nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Aż pewnego dnia, w okresie Bożego Narodzenia, oglądając szopkę w kościele, doznałem olśnienia: przecież to proste, odpowiedź jest taka oczywista - nazywali sie Chrystus! Przed wiekami żył Józef Chrystus, miał żonę Maryję Chrystus, a 25 grudnia urodził im się syn - Jezus Chrystus.

I tylko rodzina nie podzielała mojego entuzjazmu. Jakoś nie chcieli mi uwierzyć, że właśnie dokonałem biblijnego odkrycia.
Read More

Jak Nicpoń nie przestał wierzyć w Św. Mikołaja

Jak Nicpoń nie przestał wierzyć w Św. Mikołaja
Działo się to bardzo dawno temu. Byłem wtedy małym Nicponiem, miałem jakieś 5 lat... Był grudzień, sam już nie wiem czego szukałem, ale grzebiąc w jednej z szuflad znalazłem świąteczny papier do pakowania prezentów. Szok! Papier do prezentów? Przecież prezenty przynosi Mikołaj. A skoro Mikołaj, to co w domu robi papier? Mały Nicpoń nie znał wtedy słowa "spisek", ale czuł, że coś chyba jest nie tak.

Nie mogłem pozostawić swojego odkrycia w tajemnicy, więc natychmiast poszedłem zapytać się rodziny, o co chodzi z tym papierem. Na szczęście Mama zawsze wiedziała co mi odpowiedzieć. A dla porządku muszę Was poinformować, że było to pod koniec lat osiemdziesiątych. Wyjaśnienie Mamy brzmiało tak: "Pamiętasz jak staliśmy długo w kolejce do sklepu? Widziałeś, że ciężko kupić jedzenie, a nawet zabawki. Mikołajowi też jest trudno kupić papier do zapakowania prezentów, bo są ciężkie czasy. Dlatego poprosił rodziców, żeby sami kupili papier, a on przed świętami przyjdzie i go odbierze. Tak będzie mu łatwiej."

I wiecie co? Po kilku dniach papier zniknął z szuflady, pewnie Święty Mikołaj go zabrał. A w wigilię dostałem prezenty zapakowane właśnie w ten papier. W ten sposób moja Mama pomogła Mikołajowi, a ja nie przestałem w Niego wierzyć. I wierzę do dziś. Wszak mam na to dowód - zdjęcie z Nim, to które widzicie powyżej ;)
Read More

Jacobsen India Pale Ale

Jacobsen India Pale Ale
Przyznam, że zastanawiałem się czy recenzować piwo, które w Polsce jest właściwie niedostępne, ale z drugiej strony Dania leży nie aż tak daleko, więc jeśli będziecie mieć okazję zawitać do duńskiego sklepu, to będziecie wiedzieć czego szukać :)

Jacobsen to piwo produkowane przez duńskiego Carlsberga, nazwa nawiązuje do Jacoba Christena Jacobsena - założyciela browaru. Jacobsen to linia 6 piw, produkowanych według najstarszych, sekretnych receptur, tylko i wyłącznie na Ny Carlsberg Vej 100 w Kopenhadze, czyli tam gdzie Jacobsen założył swój browar, a dziś znajduje się centrala korporacji. Korzystając z pobytu w stolicy Danii postanowiłem kupić sobie jedno z tych piw. Na początek mój wybór padł na India Pale Ale.

Wystarczy spojrzeć na butelkę, żeby domyśleć się, że skrywa niezwykłe piwo - jest ona nieco staromodna, z minimalistyczną etykietą. Otwieramy i od razu czujemy delikatny aromat. Nie ma co czekać, przelewamy... Naszym oczom ukazuje się ciemnobursztynowe piwo, niezbyt mocno gazowane. Na górze zbiera się gęsta, kremowa piana, która utrzymuje się bardzo długo, co wpływa korzystnie na utrzymanie walorów smakowych. Czas na pierwszy łyk: z początku delikatnie słodkie, gdy przełkniemy wyczuwa się goryczkę, która zdaje się narastać. Kiedy już się wydaje, że za chwilę zacznie przeszkadzać, zanika, a w ustach zostaje coś podobnego do posmaku kawy.

Ciekawostką jest to, że smak Jacobsena India Pale Ale zależy od tego ile piwo dojrzewało w butelce. Jeśli kupisz świeże piwo, będzie ono słodsze, im starsze tym będzie ono bardziej wytrawne.

Przyznaję, że jest to jedno z najlepszych piw jakie piłem w życiu. Daję 5+ i nie mogę się doczekać kiedy znów będę w jakimś sklepie w Danii.
Read More

Byłem członkiem komisji wyborczej

Byłem członkiem komisji wyborczej
Kiedy słyszę o błędach i wpadkach podczas przebiegu wyborów, niedziałającym programie wyborczym, czy poniewierających się na urzędowej podłodze workach z wypełnionymi kartami do głosowania, to dochodzę do wniosku, że niestety w ogóle nie jestem tym zdziwiony. Nie dziwię się, bo sam byłem kiedyś członkiem obwodowej komisji wyborczej i doskonale pamiętam jak to wszystko się odbywało. Na wstępie tylko zaznaczę - nie byłem świadkiem żadnych fałszerstw wyborczych. Nic z tych rzeczy! Po prostu byłem świadkiem niekompetencji niektórych kolegów i koleżanek z komisji i olewania sprawy przez miejską komisję wyborczą. Dla porządku: rzecz działa się podczas wyborów parlamentarnych w 2005 roku w jednym z miast w Wielkopolsce.

Na początek zadajmy sobie pytanie: skąd się biorą członkowie obwodowych komisji wyborczych? Otóż biorą się z łapanki. Jednego deleguje urząd miasta lub gminy, pozostali to delegaci komitetów wyborczych, czyli takim członkiem może być każdy. Jeśli partia ma wielu członków, to pewnie deleguje swoich zaufanych, jeśli jest to mały, niezbyt popularny komitet, to tak na prawdę szukają kandydatów na członków komisji wśród znajomych, rodziny lub w Internecie. Przed ostatnimi wyborami widziałem jak na lokalnym forum przewodniczący jednej partii szukał członków komisji i kusił ich "łatwą robotą za 300 zł". Ja w 2005 roku działałem w jednej młodzieżówce (było się młodym i głupim) i pomagałem lokalnemu kandydatowi wieszać plakaty, roznosić ulotki, to i w nagrodę oddelegowali mnie do komisji. Inni członkowie mojej komisji pojawili się w różnych okolicznościach - była pewna dziewczyna, która polityką się nie interesuje, ale kolega ją namówił, bo chciała zarobić na fajne spodnie (serio!), był starszy pan, którego sąsiad kandydował z odległego miejsca i namówił go do komisji, była nic nie kapująca pani, w którą ktoś chyba rzucił kamieniem i powiedział "ej, chodź do komisji." No byli także ludzie całkiem ogarnięci, nie muszę chyba mówić, że sam się uważam za jednego z nich ;)

Przed wyborami mieliśmy zrobione szkolenie, mieliśmy wybrać spośród siebie przewodniczącego i wiceprzewodniczącego. Oczywiście nikt nie chciał piastować tak odpowiedzialnej funkcji, dopiero gdy pani z urzędu powiedziała, że szychy dostaną większe diety, zgłosiło się parę osób. No i problem, funkcje dwie, a chętnych nagle zrobiło się  więcej. Ktoś rzucił, że może przewodniczącym będzie ktoś kto już kiedyś zasiadał w komisji. Był taki jeden koleś, inteligentny, ambitny działacz jednej partii. Został przewodniczącym, jak się potem okazało, to był dobry wybór. Szkolenie trwało coś ponad godzinę, rozdano nam ściągawki jak liczyć głosy, co robić, uczono kiedy głos jest ważny, a kiedy nie. Kilka osób przysnęło. Następnie miało zgłosić się parę osób do liczenia i przygotowania kart do głosowania na jakieś 2 dni przed wyborami. Znów nie było chętnych, tym razem okazało się, że za tę robotę nie zapłacą. Cisza. No dobra, zgłosiłem się. Przewodniczący musiał przyjść, zgłosił się też wspomniany sąsiad kandydata i laska od spodni.

Przyszliśmy na liczenie, dostawaliśmy paczki po sto kart, mieliśmy je sprawdzić. Uznaliśmy, że każdy może się pomylić, więc będziemy sprawdzać się nawzajem. szybko się okazało, że sąsiad kandydata nie umie liczyć. O ile innym zdarzyło się raz czy dwa machnąć o jedną kartę, to ten za każdym razem twierdził, że brakuje 15, albo jest o 7 za dużo. Szepnęliśmy przewodniczącemu, żeby pilnować delikwenta jak w niedzielę zabierze się do liczenia głosów. W końcu przeliczyliśmy karty i umówiliśmy się na wyborczy poranek.

W niedzielę rano przed lokalem wyborczym okazało się, że jednej osoby brakuje. Jeden z panów olał sprawę, nie odbierał telefonów. Pewnie stwierdził, że nie opłaca mu się za nieco ponad stówę (tyle wtedy płacili) wstawać w środku nocy. Skoro nie pojawił się, został wykluczony ze składu komisji - straszna kara. Przygotowaliśmy lokal wyborczy, opieczętowaliśmy urnę, punkt 6.00 (według obowiązującej wówczas Ordynacji Wyborczej) otworzyliśmy lokal. Większych incydentów nie było, no może poza tym, że komuś się nie podobało, że jest kolejka (lokal położony w szkole, dość blisko kościoła, po mszy zawsze jest kolejka), bardzo dużo wyborców nie wiedziało w ogóle jak głosować. Myślałem, że jest jasne dla każdego, że stawiamy "X" ewentualnie "+" w kratce obok kandydata. Niektórzy pytali czy mają na każdej liście stawiać jeden "X". Inni z rozbrajającą szczerością pytali: "Niech mi pan powie na kogo ja mam głosować?" Jedna pani się zdenerwowała, bo nie chciałem jej powiedzieć, który kandydat jest najlepszy. Jeden pan chciał wynieść karty do głosowania - mówił, że nie chce głosować, chciał sobie zabrać na pamiątkę. Udaremniliśmy mu.

Najbardziej nieprzyjemną sytuację miałem oczywiście ja. Przyszła jedna kobieta, która odkryła, że w spisie wyborców figuruje jej mąż, który nie żyje od 3 lat! Nie moja wina, nie ja przygotowuję listy wyborców, ale jakby nie było występuję jako przedstawiciel organów wyborczych. Wyraziłem ubolewanie z powodu pomyłki, poprosiłem przewodniczącego, który sporządził notatkę, podpisaliśmy się, w nocy przekazaliśmy miejskiej komisji wyborczej. Tego samego roku odbywały się wybory prezydenckie, w tej komisji pracował mój kolega, mówił, że urzędnicy nie zrobili sobie nic z naszej notatki. Kobieta znów się skarżyła, że nieżyjący od 3 lat mąż jest w spisie wyborców. Tu jednak większego problemu nie było (no poza dziwnym odczuciem wdowy), zmarły nie zagłosuje, ale u koleżanki obok w spisie była dziewczyna, która wcześniej wzięła w urzędzie zaświadczenie do głosowania poza miejscem zamieszkania. Jej rodzice zwrócili nam na to uwagę, ale ile jest przypadków, gdy urząd nie wykreśli wyborcy, rodzina go powiadomi i zagłosuje dwa razy? W miejscu zamieszkania i jeszcze gdzieś? Teoretycznie jak ktoś głosuje poza swoim miastem, to jest to raczej daleko. Nie przyjedzie potem zagłosować u siebie. Teoretycznie, ale czy nikt nigdy nie zagłosował dwa razy? Tego nie wiemy.

W końcu przyszło do zakończenia głosowania. Otworzyliśmy urnę, liczymy. Karty do sejmu były wielkie, więc rozdzielaliśmy je na kupki na podłodze - każda partia na swoją, plus głosy nieważne. Senat mieścił się na stole. Ktoś wlazł na jedną z kupek, o mało nie podarł. Ktoś inny o mało nie wylał kawy na policzone głosy. A co tam... nikt nie widzi. Sąsiad kandydata znów się pomylił, ktoś zauważył. Zwróciliśmy mu uwagę, żeby uważał. Obraził się. Usiadł na krześle i przyglądał się naszej pracy. W pewnym momencie coś mnie tknęło i przejrzałem sejmową kupkę nieważnych głosów. Prawie połowa była ważna! Jakim cudem? Ktoś nie uważał na szkoleniu - jeśli postawisz więcej niż jeden krzyżyk, ale wszystkie są na liście jednego komitetu to głos jest ważny. Dostaje go ten kandydat, który ma krzyżyk i jest na najwyższym miejscu. Mało który wyborca to wie, ale członkowie komisji powinni mieć tego świadomość. Kiedy to powiedziałem, nastąpiła konsternacja. Kilka osób stwierdziło, że manipuluję. Przewodniczący nie był pewien, ale sięgnął do Ordynacji Wyborczej (każda komisja powinna mieć egzemplarz). Faktycznie, głosy były ważne. Co prawda domyślam się, że niektórzy chcieli oddać głosy nieważne, zakrzyżykowali całą partię, jedną, więcej im się nie chciało, niektórzy jeszcze dopisali: "Ch.. im w d...". Cóż w świetle prawa głos był ważny. Komisja była zaskoczona. Nadal nie wierzyli. Przerwaliśmy liczenie, przewodniczący musiał dzwonić do miejskiej komisji. Potwierdzili moje przypuszczenia. Czyżbym był jedynym członkiem naszej komisji, który nie spał na szkoleniu?

Mimo tych przeciwności, liczenie szło nam sprawnie. Około północy mieliśmy policzone wszystkie głosy, mimo sporej frekwencji. Tymczasem niektórzy członkowie komisji postanowili olać sporządzanie protokołu i wysyłali smsy z wynikami szefom komitetów, które ich delegowały. Przewodniczący przywołał do porządku. Spisaliśmy protokół i zgodnie z prawem mieliśmy wklepać dane do systemu komputerowego. Na szkoleniu mówiono nam, że każda komisja będzie mieć laptopa z dostępem do sieci. Na miejscu okazało się, że laptopa nie ma, mamy skorzystać z jednego z komputerów w szkole, w której znajdował się lokal wyborczy. Wklepujemy dane i... i system ich nie przyjmuje. Zawiesił się. Już 9 lat temu były takie problemy i nikt z tym nic nie zrobił. Dzwonimy to komisji miejskiej, bo mają tam czuwać informatycy. Czuwa jeden, ale jest właśnie w innej komisji obwodowej, bo tam też nie działa system. Mamy czekać. Około 3 nad ranem przyjechał informatyk. w końcu system przepuścił dane, ale wydrukował błędny protokół. Czekamy aż dostaniemy pozwolenie na wywieszenie protokołu spisanego ręcznie. Pozwolenia nie ma. System drukuje protokół bez polskich znaków. Tak jakby ich nie było w ogóle, np. kandydatka "Cieślak" widniała jako "Cielak". Około 4.30 system ruszył, wypluło protokół. Jedziemy zawieźć karty. Dalej problemów już nie było, tylko marudzenie w miejskiej komisji, że tak długo na nas czekają. Że komisje obwodowe się grzebią z liczeniem. Ładne podziękowanie.

Co moim zdaniem należałoby zmienić? System komputerowy - to jasne, wszyscy o nim teraz mówią. Ale przede wszystkim wypadałoby w jakiś sposób weryfikować członków komisji obwodowych. Może robić im test ze znajomości przepisów wyborczych? Nikt nie każe kuć paragrafów na pamięć, ale niech kandydat na członka udowodni, że mu zależy, że wie jak przeprowadzać wybory. Niech pokaże, że umie liczyć i myśleć. Ta praca jest trudna, więc nie miałbym nic przeciwko temu, żeby członkom płacić nawet i 500 zł. Ale za niewykonanie obowiązków, za nienależyte wywiązywanie się powinny też grozić poważniejsze kary. Np. grzywny. I to zarówno dla członków komisji obwodowych jak i terytorialnych. W końcu wybory to podstawa naszej demokracji. Czas wreszcie przeprowadzić je porządnie na każdym szczeblu.
Read More

Złoty Znicz 2014

Złoty Znicz 2014
"Akcja Znicz" zakończona, Nicponie wróciły z dorocznego objazdu rodzinnych grobów. Choć w tym roku jazda przebiegała dość spokojnie, pogoda była w miarę i udało się uniknąć korków, to jednak trafił nam się jeden kierowca, który zdecydowanie zasłużył na nagrodę Złotego Znicza.

Dla przypomnienia, od kilku lat jadąc na Wszystkich Świętych przyznajemy taką naszą wirtualną nagrodę dla największego napotkanego debila drogowego. Od roku ogłaszamy zwycięzcę na tym blogu.

W tym roku nagrodę dostał Pan Żabka - kierowca ciemnego (było już po zachodzie słońca, trudno dokładnie określić kolor) Audi, jadący w piątek A2 w kierunku wschodnim. W okolicach zjazdu na Słupcę, nagle pojawił się Pan Żabka. Niestety trafił na skupisko aut, jadących około 120 km/h. Ci na lewym pasie poruszali się niewiele szybciej od tych na prawym. Ciężko stwierdzić co spowodowało ten chwilowy "zator", może w przodzie wyprzedzały się TIRy. Tymczasem Pan Żabka bardzo się niecierpliwił i skakał sobie z lewego pasa na prawy i z powrotem. I tak parę razy. O kierunkowskazach nie pomyślał, za to błyskał światłami. I trąbił. W końcu przeskoczył na pas awaryjny i wdepnął gaz. Komisja konkursowa gratuluje pomysłu. Mamy nadzieję, że Pan Żabka nie powiększył tegorocznych statystyk.
Read More

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 2: przychodzi czytelnik do biblioteki

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 2: przychodzi czytelnik do biblioteki
Nie da się ukryć, że w bibliotece najważniejszy jest i będzie czytelnik. Jeśli jesteście bibliotekarzami, to pewnie nie raz słyszeliście pseudomądrości w stylu "stoimy na froncie nauki/kultury", czy "chronimy cenne księgozbiory". Fakt, bibliotekarz za swą ladą stoi na froncie, nie da się ukryć. A jak się ukryje, to czytelnik i tak go odnajdzie :) Ochronę dla cennych książek też zapewnia, choć jak kiedyś w zalanej piwnicy znalazłem książki z XIX wieku to zacząłem wątpić, czy komuś na prawdę zależy na tej ochronie księgozbiorów. Bo wydawało się, że moje znalezisko to tylko dodatkowy kłopot dla uczelni. Jednak przede wszystkim biblioteka to taka starsza wersja Google. A bibliotekarz to bot, który pomaga w procesie wyszukiwania. Obojętne czy mówimy o bibliotece, przedsiębiorstwie, czy jakiejkolwiek instytucji, bez klienta ich istnienie nie ma sensu (choć znalazłbym kilka urzędów, które zdają się istnieć same dla siebie). Praca bibliotekarza to praca dla czytelnika - dla niego zamawia się książki, dla niego się je kataloguje, wyszukuje i udostępnia. Dla czytelnika istnieje system kar i monitów, żeby ktoś mógł wypożyczyć książkę, którą ktoś inny przetrzymuje. I właśnie czytelników najlepiej się zapamiętuje. Oczywiście najczęściej tych charakterystycznych, bo normalni giną w mrokach przeszłości. Często zdarzało mi się, że w pubie ktoś mnie poznawał: "O pan z biblioteki", a ja go nie kojarzyłem.
-Nie kojarzy mnie pan?
Odpowiadałem:
- Tym lepiej dla Ciebie, to znaczy, że nie zrobiłeś nic głupiego.

Nie chcę nieporozumień, dlatego powtórzę - większość czytelników to zupełnie normalni ludzie, którzy zlali mi się w jedną masę. Ciekawsi byli kosmici, czasem bawili, czasem wkurzali, ale to właśnie oni byli smaczkiem tej pracy i o nich teraz opowiem.

W bibliotece uczelnianej mamy dwa typy czytelników: wykładowcy i studenci. Są jeszcze goście spoza uczelni, ale ci niczym szczególnym się nie wyróżniali. Typowego wykładowcę poznaje się po tym, że wchodzi pewnym krokiem i zamiast "dzień dobry" (albo tuż po) wysuwa żądania. Z tej grupy najfajniejsi są doktoranci (szczególnie ci dzienni), ale własciwie to są ludzie z pogranicza studentów i wykładowców. Niby uczą innych, ale wciąż uczą SIĘ. Cała uczelnia traktuje ich jak zbieraczy bawełny, więc z zasady sa przyzwyczajeni do samodzielnego szukania książek, płacenia kar i "wpisowego". Pracownicy naukowi są już zupełnie inni. Niepisana zasada głosi, że im krócej ma tytuł doktora lub im dłużej na niego pracował, tym bardziej wredny z niego typ. Wredny oczywiście dla tego, dla którego może być wredny. Profesorowi nie podskoczy, pani z sekretariatu/dziekanatu tym bardziej. Ze studentami lepiej nie przesadzać, bo ci wystawiają wykładowcy ocenę, więc zostają bibliotekarze. Pamiętam takiego jednego - już od progu darł się na wszystkich. Prywatnie (miałem okazję go poznać przy piwie) bardzo sympatyczny koleś, ale w bibliotece - demon. Co wrażliwsze koleżanki bladły na sam dźwięk jego nazwiska. Tylko jeden doświadczony bibliotekarz był w stanie mu się postawić, a wtedy było to jak starcie tytanów.

Większość takich wykładowców buntowała się już na same słowa: "wszystkie egzemplarze wypożyczone". Informacja o naliczeniu kary tylko pogarszała sytuację. Jak to? On, Doktor ma płacić 2 zł kary? Przecież on ma dorobek naukowy, jego artykuł jest w międzynarodowym piśmie, które mamy w swoich zbiorach. On ma płacić? Nie daj Boże jeszcze by się okazało, że dostał monit. Jak śmiesz bibliotekarzyno wysyłać mi monit? Jeszcze mam pokryć koszty wysyłki monitu? Gdzie jest kierownik? W takich sytuacjach najlepiej było wspomnieć: "Jeśli pan uważa, że kara jest niesłuszna, można napisać skargę, ale system naliczył ją zgodnie z regulaminem. Wszyscy płacą, wczoraj dziekan płacił u mnie 20 zł kary." W miejsce dziekana można było wstawić nazwisko dowolnego uznanego profesora, wtedy Doktor coś tam jeszcze burknął, wyciągał portfel i płacił. Starsi wykładowcy, już habilitowani, zazwyczaj byli sympatyczniejsi, tylko często cierpieli na przypadłość polegającą na kłopotach z pamięcią i nie chcieli się do tego przyznać: "Gdzie jest antologia współczesnej literatury szwedzkiej? Dawałam ją panu do skatalogowania, taka zielona z ręką na okładce". Po miesiącu poszukiwań okazało się, że antologia była u pani profesor w szufladzie, okładka była niebieska, nie z ręką, tylko z okiem, a w ogóle to literatura była duńska. Usmiech i "ha ha, niech pan sobie wyobrazi, że ktoś ją włożył do mojej szuflady" były bezcenne.

Najwięcej emocji dostarczali jednak studenci. W wielu przypadkach długo zastanawiałem się nie tyle nad tym jak dostali się na studia, ile jak wydostali się z rodzinnej miejscowości, bo już samo kupno biletu na PKS musiało być dla nich sporym wyzwaniem. Chciał się raz zapisać taki agent, nie mógł sobie poradzić z wypełnieniem prostego formularza (imię, nazwisko, adres, kierunek studiów), no to w przypływie dobrej woli zdecydowałem się pomóc. Swoje dane znał, gorzej z kierunkiem studiów. Niektóre kierunki mają skomplikowane nazwy, więc staram się go naprowadzić:
- Gdzie pan się uczy?
- Tu
- Ale na jakim kierunku?
- Filologia
- Ale jaka filologia?
- Neo filologia
- Wydział Neofilologii, tak jest taki. Ale jaki język?
- Co ma pan na myśli?
Przeszedłem na jego poziom:
- Uczą pana literatury, gramatyki, słówek, prawda?
- No tak.
- I jaki to język?
- Angielski
- Tylko angielski?
- Tak
- No to zagadka rozwiązana. Studiuje pan filologię angielską.
Faktycznie, bardzo skomplikowany kierunek. Myślałem początkowo, że koleś sobie robi ze mnie jaja, ale im głupszy obrót przyjmowały sprawy, tym poważniejszą miał minę. Czasem się zastanawiam czy skończył studia i ma dziś wyższe wykształcenie.

Prawdziwym hitem był student szukający pewnej książki, którą akurat chwilę przed jego przyjściem odłożyłem na półkę. Wziąłem od niego legitymację, wydałem żeton z numerem 112 i wytłumaczyłem, że książka jest na piętrze, na takiej półce, na tym konkretnym regale. Koleś poszedł (był spory ruch, więc nie zwracałem uwagi gdzie lezie), po jakimś czasie wraca i mówi, że nie ma takiej książki, a pani mówi, że u nich takiej w ogóle nie ma. Zdziwiłem się, bo na piętrze dyżur miał kolega, więc pytam która pani powiedziała. "No pani z pokoju 112". Okazało się, że ta ofiara polazła do budynku dydaktycznego, do pokoju 112, bo tak miał napisane na żetonie, który mu wydałem. Ale zrobił z siebie idiotę tylko przede mną, bo traf chciał, że w pokoju 112 też mieściła się biblioteka, tylko taka mała, należąca do jednego instytutu. Jak widać głupi ma szczeście, bo nie chciałbym być w jego skórze gdyby wparował do sali pełnej studentów i powiedział, że szuka książki.

Twarde prawa ewolucji zdają się eliminować niektórych studentów, jeśli nie ze społeczeństwa w ogóle, to przynajmniej ze społeczności akademickiej. Była taka jedna studentka, zapamiętałem ją, bo był koniec czerwca, wszyscy oddawali co mieli, a ona wypożyczała wielkie, grube tomiszcze. Po jakiejś godzinie przyniosła je z powrotem, ruch był mniejszy, więc zagaduję:
- O, już pani przeczytała.
Teraz wyobraźcie sobie piskliwy głos, machanie łapkami i uśmiech od ucha do ucha:
- A wie pan, myślałam, że obleję, ale zdałam. Zdałam. Co prawda na dopuszczający, ale zdałam!
- Hmm, dostała pani 2?
- Tak, nie ma się czym chwalić, ale dobrze, że nie 1.
- Wie pani, że na studiach nie ma jedynek? 2 to niedostateczny.
- Jest pan pewien?
- Jestem pewien.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- To ja może jednak zatrzymam tę książkę do września.
I tak paskudny bibliotekarz zepsuł uroczej niewieście humor i powstrzymał bezlitosną ewolucję. Albo jedynie opóźnił to, co wydawało się być i tak nieuniknione.

Jako były bibliotekarz płci męskiej najlepiej wspominam czytelniczki, nie tylko dlatego, że moda na biodrówki i skąpą bieliznę w połączeniu z poszukiwaniem książek na najniższych półkach w czytelni przyczyniła sie do tego, że pracując w bibliotece naoglądałem się najwięcej gołych tyłków w życiu. Głównie dlatego, że faceci w najlepszym przypadku byli po prostu zamuleni, jak ci dwaj opisani wyżej. Z dziewczynami zawsze było wesoło. Nawet jeśli przyszła gwiazda, taka z zadartym nosem, wymamrotała, że chce oddać książkę. Starając się ignorować nędznego bibliotekarza sięgnęła do torebki i wyciągnęła wolumin tak szybko, że przyklejona od spodu podpaska tylko zafurkotała skrzydełkami. Cóż mi pozostało do zrobienia? Siedzący obok kolega zjechał ze śmiechu pod ladę, ale ja postanowiłem być profesjonalistą (choć tak niegodnym rozmowy z gwiazdą). Wziąłem książkę, odlepiłem podpaskę (jakie to szczęście, że nieużywaną - choć trochę to dziwne, bo co prawda nie jestem ekspertem, ale wydawało mi się, że nieużywane powinny być w coś zapakowanie, nie?) i oddałem mówiąc: "To chyba pani, bo nie wchodzi mi na czytnik". Kątem oka dostrzegłem, że gwiazda staje się coraz bardziej purpurowa. Długo potem jej nie widziałem, a kiedy w końcu się zjawiła, już tak noska nie zadzierała.

Pracując w bibliotece można zauważyć jak studenci się rozwijają, jak dojrzewają. Czasem aż za bardzo. Na początku października na jeden z moich dyżurów przyszła w towarzystwie mamy studentka pierwszego roku. Trzeba przyznać, że mama była bardzo energiczna, bardziej niż córka. "Zapytaj pana o to... zapytaj o tamto... daj ja wypełnię za ciebie". Dziewczyna chyba nawet chciała coś powiedzieć, ale matka wyrwała jej formularz zapisu i tak się rozpędziła, że nawet się pod nim podpisała. Oj nie była zadowolona, gdy powiedziałem, że to student oświadcza, że zapoznał się z regulaminem i go akceptuje, więc nie mogę tego przyjąć i studentka musi sama wypełnić formularz. Córeczka chyba pierwszy raz w życiu wypełniła coś samodzielnie. Choć dostrzegłem u niej delikatną radość, że wreszcie wyrwie się spod uwierających skrzydeł matki... Uwierzcie mi, że się wyrwała. Pod koniec roku akademickiego przyszła do mnie z książką oznaczoną "do korzystania na miejscu", połozyła piersi na ladzie (czerwiec, T-shirt, brak stanika) i robiąc słodkie oczka oświadczyła, że ona wie, że nie może tej książki wziąć do domu, ale "ja bym bardzo chciaaaaałaaaaaa na ten wieczór wziąć ją do domu, punkt ksero już zamknięęęęętyyyyy i niech się pan zgodzi i to będzie nasza tajemnicaaaaa". Nie zgodziłem się. Taki byłem wredny i nieczuły na jej prośby. Może gdyby mnie poprosiła normalnie, to bym poszukał czy jest drugi egzemplarz, może bym zaproponował, że odłożę książkę, żeby sobie jutro skserowała. Ale, bądźmy szczerzy, robić maślane oczy do profesora, do egzaminatora na prawo jazdy, czy do policjanta gdy zatrzyma na drodze... no jest to niezbyt w porządku, ale jakoś potrafię to zrozumieć. Ale do bibliotekarza, żeby pozwolił zabrać książkę do domu? No są jakieś granice.

Na zakończenie tej części bibliotekarskiej opowieści muszę uczciwie przyznać, że czasem także bibliotekarzom zdarzają się chwile zaćmienia i pewnie nie raz sami ubawiliśmy czytelników. Wryło mi się w pamięć jedno zdarzenie, kiedy do koleżanki pełniącej dyżur przy ladzie podbiegł czytelnik i zapytał:
- Proszę pani, gdzie znajdę "Doktora Faustusa"? ("Doktor Faustus" to powieść T. Manna - przyp. autora)
Na co koleżanka ze zdumieniem odparła:
- Drogi panie, ja nie znam wszystkich wykładowców. Nie wiem gdzie on się teraz podziewa.

Na tym zakończę drugą część bibliotecznych wspomnień. Kwiatki z udziałem czytelników mają to do siebie, że przypominają się w zaskakującym momencie, więc jak coś mi się przypomni, to postaram się je zebrać i kontynuować ten temat. A przed nami jeszcze sporo innych opowieści, między innymi o samych bibliotekarzach i o instytucjach, które tych bibliotekarzy zatrudniają.
Read More

My też chcemy mieć swoją ebolę!

My też chcemy mieć swoją ebolę!
W imieniu polskich mediów żądamy zakażenia Polaka ebolą! Chcemy nadawać wydania specjalne na żywo. Chcemy przeprowadzać relacje ze szpitala. TVN 24 przygotował już okolicznościowy dżingiel z wirusem i krwawym napisem: "Ebola w Polsce!" - chcemy go pokazać. Chcemy, by Kamil Durczok łączył się na żywo z pięcioma reporterami rozlokowanymi w strategicznych punktach Miasta Stołecznego Warszawy!

Do studia ma być zaproszony ekspert, który kiedyś był w Afryce i rozmawiał z kimś kto widział lekarza, który kiedyś miał pacjenta z podejrzeniem eboli. Piotr Kraśko ma pytać ministra zdrowia o stan gotowości rodzimej służby zdrowia do walki z apokalipsą. Chcemy orędzia pani premier i błogosławieństwa prymasa. Oczekujemy, że w Fakcie będzie opublikowany poradnik jak uchronić się przed zarazą, a Super Express wydrukuje plakat z ebolą.

Wojna na Ukrainie już się nam przejadła, samoloty już nie spadają, zmarli celebryci nie zmartwychwstają, a nasi widzowie potrzebują sensacji i świeżej krwi. Dlatego ten wirus nam się należy! Już, teraz. Natychmiast. 24 godziny na dobę, na żywo i w HD!!!
Read More

Dobry rok

Dobry rok
Trzeba przyznać (choć to dopiero październik), że pod względem sportowym rok 2014 można uznać za jeden z najbardziej udanych dla Biało-Czerwonych. Najpierw mieliśmy igrzyska w Soczi, gdzie Kamil Stoch skoczył nam po 2 złote medale, Zbigniew Bródka pojechał po złoto, a Justyna Kowalczyk z pękniętą stopą stanęła na najwyższym stopniu podium. Jakby tego było mało, na zakończenie sezonu Kamil jeszcze zdobył Kryształową Kulę.

Potem nasi siatkarze wywalczyli tytuł mistrzów świata - na świetnym turnieju rozgrywanym w Polsce. A teraz, zupełnie na świeżo polscy piłkarze zrobili coś nieoczekiwanego - skreśleni już przez wszystkich wygrali mecz, który co prawda nie dał nam żadnego tytułu, ale pomógł uwierzyć, że coś się zmienia - pierwszy raz w historii pokonaliśmy Niemców i to będących aktualnymi mistrzami świata.

Czyżby w naszym sporcie wreszcie coś drgnęło? Czy jest nadzieja na przyszłość?
Read More

Reklama i płeć

Reklama i płeć
Dzisiaj będzie modnie - dżenderowo.
Trafiłem ostatnio w tivi na taką oto reklamę: biedny, zmęczony facet, napracował się tak bardzo, że zasnął na biurku, potem wrócił do domu i nie ma sił; tymczasem kobieta pełna energii, ogarnia cały dom, dziecko, robi zakupy i w ogóle tak sobie świetnie radzi, a on odpadł. To była zdaje się reklama jakiegos suplementu diety. Moja druga (lepsza i ładniejsza) połowa skomentowała to z uśmiechem, że pewnie też się tak napracowałem i chętnie bym poleżał na kanapie. Zwłaszcza, że tego dnia czekały mnie jeszcze małe poprawki po remoncie. Jakoś tak wywiązała się nam rozmowa o tym, jak postrzegana jest płeć w reklamie. Wiecie, taki dżender na kanapie.

Zauważyliście, że ta reklama jest pokazywana już jakiś czas i nikt się nie skarży? Żaden facet nie protestuje, nikt nie śle listów to rady etyki mediów. Luz - kobiety sobie żartują z facetów, a my mamy to gdzieś. A teraz wyobraźmy sobie, że jakiś kreatywny wymyśla reklamę suplementu diety dla mężczyzn. Na ekranie mamy sfrustrowaną kobietę, a męski głos mówi: "Biedne te nasze kobiety. Tyle stresu mają na codzień: zapamiętać która to lewa, a która prawa. Nie pomylić sprzęgła z gazem" I na ekranie pokazuje się uśmiechnięty facet, który grzebie pod maską samochodu, albo wierci dziurę w ścianie. A lektor: "Na szczęście my mamy witaminy Jakieśtam, które dodają nam sił i odstresowują". O już widzę jaki by się podniósł krzyk. Ile by listów szło do rady etyki mediów, KRRiT, rządowego rzecznika do spraw równości. Janusz Palikot pewnie zwołałby konferencję. A biedny kreatywny autor reklamy musiałby zmienić pracę.

Albo zobaczcie wpis z profilu na FB sieci marketów. Ten na obrazku powyżej. Wyobrażacie sobie, że jakaś sieć sklepów przed 8 marca wrzuca taki oto wpis:
-Co to jest: poeta, kobieta, poeta?
-Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Być poetą nie wystarczy, kup prezent dla swojej pani w naszym sklepie. Specjalne promocje czekają!


Przecież autora by zlinczowano. Boję się, że za sam fakt, że pomyślałem o takim wpisie, mogłoby mnie spotkać coś złego. Nie wiem, dostanę torebką w łeb, albo nie dostanę obiadu ;) A przecież był już taki przypadek, że na operatora sieci Mobilking posypały się gromy, nałożono karę i w ogóle określono go świnią, bo pokazał w reklamie dziewczynę, która nie radzi sobie z wiertarką.

Co w takim razie lepiej zrobić? Zakazać reklam? Sprawdzać każdą i akceptować niczym niesławny Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (dla młodszych: urząd cenzurujący prasę w PRL [dla jeszcze młodszych: PRL - taka Polska przed 1989 rokiem, kiedy nie było Internetu i komórek])? A może po prostu lepiej wziąć na wstrzymanie i nie oburzać się na każdą reklamę i każdy tekst w sieci? Nie bądźmy jak ta pani z reklamy, która sprząta, pracuje, gotuje, przewija i jeszcze biega z protestami do wszelkich możliwych instytucji. Bądźmy jak stereotypowi faceci: połóżmy się na kanapie i odpocznijmy, to był bardzo męczący dzień :)
Read More

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 1: zaczepiony pomiędzy regałami

Z pamiętnika bibliotekarza. Część 1: zaczepiony pomiędzy regałami
Dawno, (ale nie aż tak) bardzo dawno temu byłem bibliotekarzem. Tak się ułożyło, że zaraz po skończeniu studiów zaczepiłem się na jakiś czas pomiędzy regałami. Był to okres poświęcony na kończenie drugiego kierunku, rozglądanie się za docelową, właściwą z wykształceniem, pracą. Czas spędzony za biblioteczną ladą i w zakurzonych magazynach pozwolił mi poznać bibliotekę od drugiej strony i zobaczyć studentów i wykładowców (i wreszcie całą uczelnię) w nieco innym świetle. W swojej opowieści skupię się na specyfice biblioteki uczelnianej, bo właśnie w takiej osiadłem, choć myślę, że wiele elementów z tej historii rozpoznają także bibliotekarze i czytelnicy z innych bibliotek.

Gdy pierwszego dnia przyszedłem do nowej pracy, podobnie jak większość czytelników myślałem, że praca w bibliotece to nudna i banalna robota, która niewiele się różni od zajęcia szatniarza – wziąć legitymację/kartę i wydać numerek; wbić książkę na konto; pobrać karę. Banał jakich mało. Jednak już na pierwszym dyżurze dowiedziałem się, że od bibliotekarza wymaga się wiedzy porównywalnej z tą, jaką posiadają wykładowcy. Najlepiej wszyscy razem wzięci. Nie wierzycie? Otóż wyobraźcie sobie ilu mamy na naszych uczelniach leniwych wykładowców, którzy, czy to na wykładzie, czy to na seminarium, zbywają studentów słowami: „Znajdziecie to państwo w bibliotece”. Skoro tak, to student idzie do katalogu, na którym i tak prędzej czy później polegnie, następnie biegnie do bibliotecznej lady i pyta bibliotekarza o niemiecką literaturę romantyczną, taką książkę, która pozwoli przygotować się na ustny do prof. X, taki podręcznik do historii Rosji (ten siwy, niski profesor prowadzi z niego wykład) i zbiór koreańskich podań ludowych (oczywiście w oryginale). I najlepiej, żebyś bibliotekarzu nie tylko wiedział, gdzie taka książka się znajduje (a podobno jest w zielonej okładce), ale także wskazał jeszcze na której stronie będzie interesujące czytelnika opowiadanie, artykuł, sonet… "Jak to tylko do korzystania na miejscu? Nie mogę zabrać na jeden dzień?" W międzyczasie musisz patrzeć, czy ktoś nie wynosi książek, pobrać opłatę, karę, założyć konto nowemu czytelnikowi.

Ale siedzenie za ladą, czy bieganie między regałami to jeszcze nie wszystko, co robi bibliotekarz. Tak, pewnie domyślacie się, że realizuje on zamówienia z magazynu. Żeby takie poszukiwania książki odniosły pozytywny skutek, bibliotekarz najpierw musi książkę opisać. I tu zaczyna się tajemnicza, odbywająca się pod ziemią (akurat tak było w przypadku mojej biblioteki) praca. Nie sztuką jest przystawić na książce pieczątkę i wstawić ją na półkę, trzeba jeszcze wiedzieć na której półce musi się ona znajdować. Dlatego najpierw, kiedy przyjdą nowe książki, trzeba je opisać w księdze inwentarzowej, opieczętować, zabezpieczyć, żeby bramka pikała. Jeśli mamy zakup, to pewnie jest faktura, więc wartość mamy podaną. Jeśli dar, to nie dość, że musimy oszacować ile ta książka jest warta (biblioteczna zgaduj-zgadula), to jeszcze napisać podziękowanie dla darczyńcy. Następnie otwieramy wolumin i staramy się dowiedzieć o czym on właściwie jest. Pół biedy jeśli po polsku (lub w innym języku, który akurat znamy). Gorzej, gdy każą Ci opisać coś po japońsku. Przyznaję, że pomoc Wujka Google jest nieoceniona, choć i Internet nie zawsze pomoże, jeśli na przykład wyniki wyszukiwania wyskoczą w języku oryginalnym. Albo będą niedokładne, wtedy trzeba przewertować strony, szukać streszczenia, tytułów rozdziałów, czasem nieźle pokombinować. Jeśli mamy do czynienia z literaturą piękną, trzeba jeszcze ją zakwalifikować do odpowiedniego okresu literackiego, a te nie muszą być identyczne w każdym kraju. Siłą rzeczy musisz się dokształcić w kilku dodatkowych dziedzinach. Jeśli katalogujemy coś traktującego o bardzo wąskiej specjalności, warto dowiedzieć się więcej na dany temat - nie dla zasady, ale dla czytelnika, który zainteresowany tematem będzie szukać pozycji po konkretnym haśle.

Dla utrudnienia, katalogowanie komputerowe to nie zwyczajne wpisywanie pozycji w okienka - początkowo myślałem, że to właśnie na tym polega. Do katalogowania używa się specjalnego formatu, można by powiedzieć "języka katalogowania", np. Marc 21. W dużym uproszczeniu chodzi o to, że otwieramy sobie czystą kartę w programie i wpisujemy dane książki (tytuł, autor, rok, miejsce wydania, język, kraj, hasła...) poprzedzając je odpowiednimi kodami. Oczywiście można sobie zapisać te kody i co chwilę zerkać, ale spróbujcie napisać kilka zdań, poprzedzając każde kilku znakowym kodem. Ciągłe zerkanie do notatek bardzo utrudni pracę, więc najlepiej się tych kodów nauczyć. Na szczęście dość łatwo wchodzą do głowy i już po miesiącu pracy mogłem skatalogować większość książek bez zerkania do notatek. Zapytacie pewnie po co tak utrudniać katalogowanie. Czy nie można zrobić prostego programu, w którym będą pola do wypełnienia i już. Otóż dzięki tym kodom program rozpozna czy "Pan Tadeusz" to tytuł, czy autor. Programy komputerowe dość często są aktualizowane, więc w przypadku zmiany oprogramowania, nie trzeba od nowa katalogować wszystkich książek, bo nowa wersja rozpozna wszystkie kody. W teorii, bo w praktyce i tak zawsze coś się posypie. Swego czasu zdobyłem "zaszczytny" tytuł pierwszego bibliotekarza, który zawiesił nowiusieńki program który dostaliśmy do testowania - serwer padł już w pierwszej minucie mojej pracy.

Jak widzicie moi drodzy, bibliotekarz musi być trochę szatniarzem, trochę detektywem, trochę psychologiem (jeśli wpadnie spanikowana studentka, która boi się egzaminu i sama nie wie co powinna jeszcze przed nim wkuć) i trochę programistą. Nie wiem jak innym bibliotekarzom, ale mnie kodowanie w Marc 21 przypominało zabawę z html-em. Po jakimś czasie da się to wszystko opanować, zapamiętać gdzie stoi konkretna książka i nawet często szedłem do pracy zastanawiając się co też przyniesie nowy dzień i z optymizmem czekałem na to, co się zdarzy. Choć skończyłem dosyć wąską specjalność, dzięki pracy w bibliotece sporo się nauczyłem - chcąc nie chcąc sięgałem po książki z różnych dziedzin i niejedną z nich przeczytałem podczas nudnego dyżuru popołudniowego.

Ta praca była na prawdę bardzo fajna (w kolejnych odsłonach tej opowieści to udowodnię), byłaby idealna, gdyby nie zarobki. Cóż, wymagało się od nas wyższego wykształcenia, znajomości języków obcych, rozeznania w dziesiątkach, setkach tysięcy pozycji w księgozbiorze, udziału w kursach, szkoleniach, odpowiedzialności za pieniądze pochodzące z kar czy wydanych kart, a większość z nas zarabiała mniej niż kasjer w markecie. Na dzień dobry dostałem najniższą krajową, później każda podwyżka jakoś tak dziwnie zbiegała się z podniesieniem przez rząd najniższego wynagrodzenia i nigdy nie mogłem się przebić przez gwarantowaną stawkę. Raz się zdarzyło, że związki zawodowe wywalczyły ekstra podwyżkę dla bibliotekarzy (niektórzy dostali nawet 100 złotych więcej - brutto oczywiście), to jej warunki zostały tak określone, żeby mogło załapać się jak najmniej osób. Ja się nie załapałem, bo ktoś stwierdził, że pracownik na zastępstwie ma mniejszy żołądek niż pracujący na "własnym" etacie. Może byłem zbyt gruby i Jego Magnificencja uznał, że dla własnego dobra muszę schudnąć? Ale przynajmniej dziady ze związków miały powód do chwalenia się, bo załatwiły podwyżki.

Było by bardzo ciężko gdyby nie Dział Socjalny - można było dostać bonus w postaci obniżki czesnego  za drugi kierunek, można było mieszkać w akademiku, który kosztował mniej niż najtańsze mieszkanie w mieście. Jak na początek tego tak zwanego dorosłego życia, było nie najgorzej. Tylko z czasem zaczęło się odczuwać permanentny brak gotówki na najbardziej podstawowe potrzeby. A jak myśleć o założeniu rodziny, skoro nie da się wyrwać z akademika? Choć podpisałem umowę o pracę, a publiczny pracodawca spełniał wszystkie wymogi wynikające z kodeksu pracy, to czułem się tak, jakbym pracował na śmieciówce u cwaniaka. Tym cwaniakiem była oczywiście sama uczelnia. Bo muszę w tym miejscu Wam wspomnieć, że na przełożonych nie mogłem narzekać. Trafiłem na najlepszą kierowniczkę na świecie (tak wspaniałego kierownika nie miałem już nigdy potem), można było szczerze porozmawiać, iść do niej z każdym problemem, a ona próbowała znaleźć rozwiązanie. Walczyła o nasze zarobki jak lwica. Starała się jak mogła, aby polepszyć nam byt, tylko co z tego, skoro wszystkie jej wysiłki rozbijały się o beton zalegający wyżej? Walka o podwyżkę dla najmniej zarabiających pracowników trwała ponad pół roku. W końcu dostaliśmy, Jego Magnificencja napisał do mnie list:
Szanowny Panie Magistrze (oni na uczelniach strasznie podniecają się tymi tytułami)! Mam niebywałą przyjemność poinformować Pana, że z dniem takim, a takim, podstawa pańskiego wynagrodzenia została podniesiona o 50 złotych i będzie wynosić 1250 złotych brutto. Z poważaniem, Jego Magnificencja profesor doktor habilitowany (teraz ja miałem się podniecić tytułem autora listu)...
Po tym uroczystym liście, odkryłem, że użyte tytuły naukowe absolutnie mnie nie podniecają. Dostałem za to takiego kopa, że w ciągu kilku dni udało mi się znaleźć pracę za znacznie większą stawkę niż ta, którą z niebywałą przyjemnością proponował mi Jego Magnificencja. Początkowo miałem ochotę mu napisać, co może zrobić z tymi 50 złotymi, ale odpisałem tylko, że składam wypowiedzenie.

Pomimo tych gorzkich słów na temat zarobków, pomimo częstego urwania głowy w trakcie intensywnych dyżurów, praca w bibliotece była świetnym okresem w moim życiu, do dziś ją dobrze wspominam. Jeśli się tylko chciało, można było się rozwijać. Dlatego z wielkim żalem pożegnałem koleżanki i kolegów i poszedłem dalej.

Biblioteka to skarbnica wspomnień i ciekawostek. Powyższy tekst to jedynie ich niewielki fragment, taka zajawka. Już wkrótce opublikuję na blogu kolejne. Oczywiście odpowiednio skatalogowane :) W następnej części: kilka słów o czytelnikach.
Read More

Sposób na podatek...

Sposób na podatek...
...przynajmniej ten od pierścionka zaręczynowego :)

W ostatnich dniach media obiegła szokująca wiadomość, że narzeczona ma obowiązek zapłacić podatek od pierścionka zaręczynowego. Jak to możliwe? Otóż jeśli otrzymamy w prezencie "coś", czego wartość przekracza 4902 złote, to do gry wkracza nam Ustawa o podatku od spadków i darowizn, a konkretnie jej artykuł 1, ustęp 1, punkt 2. Narzeczona należy do tzw. III grupy podatkowej i powinna zapłacić podatek w wysokości 12% wartości darowizny.

Pół biedy jeśli narzeczonego nie stać na pierścionek wart prawie pięć tysięcy, ale co jeśli go stać? Co jeśli chce dać swojej lubej najpiękniejszy pierścionek świata? Przecież zaręczyny są tylko raz w życiu (przynajmniej teoretycznie). Drogie panie, jest pewne wyjście z tej sytuacji. To wyjście całkiem legalne, które uspokoi skarbówkę, zadowoli was i z całą pewnością zadowoli narzeczonego. Otóż zaraz po przyjęciu pierścionka zaręczynowego należy iść do łóżka! Dlaczego? Ano dlatego, że zgodnie z prawem zysk z czynu nierządnego (własnego!) nie podlega opodatkowaniu. Może to trochę nieetyczne, ale jeśli ktoś się przyczepi, wystarczy zgodnie zeznać co się wydarzyło w wieczór zaręczyn. "A pierścionek dostałam, bo tak mu się podobało" :)

Read More

Koleś z telefonem

Koleś z telefonem
Nie mogę z ostatniego filmu Wardęgi, tego o psie-pająku. I nie chodzi mi tu wcale o psa (nawiasem mówiąc, pomysł bardzo fajny), tylko o kolesia, który szedł sobie przejściem podziemnym i zobaczył rozczłonkowane "zwłoki", zwisające koło wyjścia. Oczywiście wyjął telefon, ale nie zadzwonił po policję, tylko zrobił zdjęcie. Naoglądał się CSI i wreszcie trafił mu się prawdziwy trup-ofiara psychopaty.

Media nas zniszczyły, już nie tylko nie zwracamy uwagi na leżącego człowieka, nie tylko robimy sobie pamiątkowe zdjęcia z akcji ratunkowej, ale zaczęliśmy nawet fotografować trupy. Co z tego, że ten nie był prawdziwy? W nocy, z zaskoczenia wyglądał jak prawdziwy. Widocznie idealnie nadawał się na fejsa.
Read More

Odblaskowi oburzeni

Odblaskowi oburzeni
Od września w życie wchodzą nowe przepisy dotyczące poruszania się po drodze. Przepisy, na które (jako mieszkający pod miastem) czekałem od dawna. Otóż piesi poruszający się drogą, po zmroku i poza terenem zabudowanym będą musieli nosić odblaski. Jak dla mnie bomba - ile to razy musiałem nagle hamować, wymijać w ostatniej chwili, czy zjeżdżać na drugi pas, bo nagle przed maską pojawił mi się człowiek? Żeby jeszcze ten człowiek miał na sobie jakieś jasne ubranie... Gdzie tam, w końcu udawanie partyzanta, czającego się w ciemnościach to taka frajda.

Można się było jednak domyślić, że nowe regulacje spotkają się z oporem dość opornej na myślenie części społeczeństwa. Pomijam wydatek w wysokości 5 złotych (tyle sam wydałem rok temu na zestaw odblasków dla najbliższych - do najbliższego sklepu mamy tylko 500 metrów, ale po co kusić los?), najgorsze jest to państwo policyjne. Bo każde złamanie przepisu może oznaczać mandat w wysokości nawet 500 zł. Jakie to złe państwo - krzyczą w Internetach miłośnicy ginięcia pod kołami. Uważają, że to ich sprawa czy zginą pod kołami pędzącego auta, a państwo odbiera im wolność!

W takim razie chciałbym się zapytać: a co z moją wolnością? Skoro wracam do domu, mam pełne prawo jechać poza terenem zabudowanym z prędkością 90 km/h. W ciągu kilku sekund takiej jazdy pokonuję ponad 20 metrów drogi, muszę uważać na wiele czynników: pijanych idiodów, którzy mogą pojawić się za kierownicami innych aut, na liska, który chodzi koło drogi, na warunki atmosferyczne i chciałbym nie martwić się chociaż o jeden czynnik - cichociemnego pieszego, który pojawi się z nienacka i uszkodzi mi samochód. Trauma kierowcy po potrąceniu człowieka to jedno, ale skoro taki przeciwnik regulacji prawnych ma gdzieś swoje życie, to czemu ja mam się martwić o niego? Dla mnie w takim wypadku liczy się mój samochód i ludzie w nim siedzący i jako kierowca, który musi mieć sprawne światła pozycyjne, dzięki którym jestem widoczny, wymagam, aby inni użytkownicy drogi byli widoczni dla mnie.
Read More

Och ten Woodstock

Och ten Woodstock
Dziennikarze od braci Karnowskich w końcu ubłagali swoje mamy i dostali pozwolenie wyjazdu na Woodstock. To, co udało im się zobaczyć i doświadczyć na miejscu wstrząsnęło nimi tak dogłębnie, że powstał artykuł do najnowszego numeru. Niestety z Woodstockiem jest jeden zasadniczy problem - na ten festiwal przybywają dziesiątki tysięcy młodych ludzi (nie dzieci, jak uważa autor, zdecydowana większość z nich ma ponad 20 lat) z różnych środowisk i z różnymi oczekiwaniami. Dlatego każdy, kto w wygodnej redakcji postawi sobie jakąkolwiek tezę, znajdzie jej potwierdzenie na Woodstocku.
Cóż, na Woodstocku byłem kilka razy, podobną ilość byłem na pielgrzymkach i na Lednicy (tak, tak, można łączyć te wydawałoby się skrajnie różne wydarzenia) i jeśli bym chciał, tak jak redaktor Marcin (nazwisko jakoś mi nie utkwiło) mógłbym napisać o naćpanych woodstokowiczach. Mógłbym napisać o seksie w krzakach w Kostrzynie, o pijanych ludziach, czy o dziewczynie, którą okradziono. Ale mógłbym także napisać o tym, jak grupa kompletnie obcych uczestników festiwalu robiła zrzutkę dla tej okradzionej dziewczyny. Jak pewien punk dał mi bułkę, albo jak siedzieliśmy sobie przed namiotami w towarzystwie księdza z Przystanku Jezus i jakiegoś krysznowca i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najważniejsze to kochać i szanować bliźnich. Przede wszystkim mógłbym napisać o dziesiątkach muzyków (mniej i bardziej znanych), dla których i ja i inni młodzi ludzie przyjeżdżaliśmy na ten festiwal. Autorzy zszokowani Woodstockiem zapominają, że to nie Owsiak odpowiada za "fetor" na festiwalu. Owsiak odpowiada za dobór repertuaru muzycznego i gości w namiocie Akademii Sztuk Przepięknych.
To, co nie raz widziałem na Woodstocku, widywałem też w akademikach, na pierwszym lepszym campingu, i (niestety) na pielgrzymkach. Czy za to odpowiada Jurek Owsiak, czy może rodzice, którzy tak wychowali swoje dzieci? A może ci młodzi ludzie odpowiadają sami za siebie?
Redaktor Marcin (nazwiska wciąż nie pamiętam) zaszokował się kiepskimi warunkami noclegowymi i fetorem otaczającym uczestników festiwalu - ciekawe, kiedy jechałem pierwszy raz na Woodstock, byłem już po niejednej pielgrzymce i jakoś nic mnie nie zdziwiło w kwestiach kwaterunkowych. Po każdym z wypadów - także tych noclegach na campingach nad Bałtykiem, pierwsze co robię, to biorę trzy prysznice pod rząd. Tak to już jest, że i turysta i pielgrzym i każdy inny człowiek, który spał pod namiotem, specyficznie pachną i nie trzeba do tego dorabiać żadnej ideologii, to czysta biologia.
Nie ma sensu dorabiać ideologii do darmowego wydarzenia muzycznego, na które ściągają tysiące ludzi, bo są tam przedstawiciele wszystkich opcji politycznych, poglądów religijnych, czy upodobań do używek. Jak nas wychowali rodzice, tak się zachowujemy. Redaktora Marcina widocznie wychowali na wyjątkowego marudę.
Read More

Toscania w Ustce

Toscania w Ustce
Zazwyczaj, kiedy jestem nad morzem zywie sie glownie ryba z frytkami. Tak bylo i tym razem, jednak dzis nasza ekipa nabrala ochoty na pizze. Dzieki temu odkrylismy jedna z najlepszych pizzerii w jakich przyszlo nam jadac. Mowa o restauracji Toscania przy Marynarki Polskiej w Ustce.
Restauracja ma bardzo przyjemne wnetrze. Juz od progu wita Was mila i profesjonalna obsluga. Ceny sa przystepne a jedzenie... Bylo nas sporo, wiec zamowilismy trzy pizze i kazda byla rewelacyjna. Jak z wloskiej pizzerii. Jesli kiedykolwiek najdzie Was ochota na pizze i bedziecie akurat w Ustce, to koniecznie wpadnijcie do Toscanii. To tuz przy samym porcie. Polecam :)

Read More

Trudne sprawy

Trudne sprawy
W ciagu tych kilku dni, ktore spedzilem na piachu nad brzegiem Baltyku, doszedlem do wniosku, ze plaza to dla niektorych idealne miejsce by dzielic sie problemami. A ze robia to glosno, to dziela sie ze wszystkimi dookola. Czy oni tego chca czy nie.
Nie bylbym soba, gdybym nie zrobil malego rankingu "ulubionych" wspolplazowiczow. Nie wiem, czy tylko ja mam takiego pecha, ze ciagle trafialem na dziwnych ludzi, ale moglbym sprzedac pare pomyslow scenarzystom "Trudnych Spraw".

Miejsce 3. Trzy lachony.
To byly takie trzy typowe opalone blondzie. Choc jedna byla brunetka, ale mentalnie solidaryzowala sie z kolezankami. Ich problemem, ktory glosno rozwazaly, bylo to, ze sa w Ustce juz prawie tydzien i jeszcze nikt ich nie poderwal. A jak same stwierdzily, sa dosc ladne, dlatego tym bardziej nie rozumieja swojej samotnosci.

Miejsce 2. Emownuczek.
Wytatuowany, wykolczykowany. Z czarna grzywka, modnie opadajaca na oczy. Na plaze przyszedl, jak to na emo przystalo, z babcia i mlodszym bratem. Palil papierosy i otwieral zubra za zubrem, wyglaszajac tyrady na temat beznadziejnosci zycia. Na reakcje babci, ze przesadza i moglby przystopowac z piciem, odpowiedzial: "Zamknij sie babciu. Jestem dorosly".

Miejsce 1. Maciej z firmy transportowej.
Maciej przyjechal nad morze z kolega. Caly dzien uzalal sie, ze jego byla go zostawila, a on byl dla niej taki dobry. W ogole nie wracal pijany z imprez. Co prawda stwierdzil, ze ona zbytnio upodabniala sie do swojej matki, ale i tak za nia teskni i nie rozumie jak mogla go zostawic. Kiedy w koncu kolega (podziwiam go za cierpliwosc - pewnie sluchal tego dluzej niz my wszyscy) zaproponowal mu zapoznanie z jakas dziewczyna, Maciej odpowiedzial: "Nie Stary, ja nie chce bzykania. Ja chce kochac". Drogie Panie, jesli wy tez szukacie milosci, podzwoncie po firmach transportowych i popytajcie o Macieja. On chce kochac i cala plaza w Ustce juz to wie.

Read More

A gdy przyjdzie mój czas

A gdy przyjdzie mój czas
Kilka lat temu przezylem szok, gdy na koncercie Kazik Staszewski zapowiedzial, ze zaspiewa ulubiona piosenke swojej wnuczki. Dziadek Kazik? Szok.
Nie tak dawno przezylem kolejny szok, kiedy w radiu puscili najnowsza piosenke Perfectu - matko, Markowski spiewa o smierci. Czyzby najlepsze gwiazdy sie starzaly?
Niestety po wczorajszym koncercie w Ustce trzeba sobie powiedziec, ze nasze gwiazdy juz sie zestarzaly. Glos Grzegorza Markowskiego - najlepszy glos polskiej sceny rockowej - juz nie jest tak donosny jak jeszcze kilkanascie lat temu, gdy slyszalem go po raz pierwszy na koncercie. Zespol robil dludsze niz kiedys solowki gitarowe. Sam wokalista czesto odpoczywal.
Coz, czas leci. Ale mimo wszystko trzeba przyznac, ze Markowski dal z siebie wszystko. Spiewa dluzej niz ja zyje, a za kazdym razem, kiedy jestem na jego koncercie (a staram sie byc zawsze gdy mam okazje) widze, ze stara sie ze wszystkich sil. Szanuje fanow i za to klaniam mu sie do samej ziemi. Niech spiewa jak najdluzej, bo dla jego glosu warto stac w tlumie, deszczu, czy spiekocie.

Read More

Pamiątki znad morza

Pamiątki znad morza
Czym bylyby wakacje nad morzem bez obowiazkowych sklepikow z pamiatkami? Skoro tu jestem, trzeba sie rozejrzec za jakims hitem. Pelno tu wszystkiego: od gipsowych foczek po buteleczki z bursztynem na nalewke. Ale na kazdym stanowisku mozna znalezc tegoroczny hit - bursztynowe obrazki. Turysta moze sobie powiesic na przyklad papieza. Kroluje oczywiscie JP2, chociaz trafia sie tez F1. To pewnie takie echo tegorocznej kanonizacji, papiez w kazdym domu. Gorzej tylko z tym, ze nie bardzo wiadomo o czym ten papiez nauczal. Mowil o milosci blizniego, o kremowkach. No i byl nasz, wiec doskonale nadaje sie na pamiatke z wakacji. A zaraz obok niego mozna sobie powiesic zyda z pieniazkiem.
Read More

Jak Ustka to Usteckie.

Jak Ustka to Usteckie.
Skoro zawitalem do Ustki, to trzeba sprobowac miejscowych specjalow. Co prawda Usteckie jest warzone w konkurencyjnej Lebie, ale co tam. Nazwa zobowiazuje. Trudno w warunkach plazowych ocenic piane i aromat, dlatego skupie sie na smaku.
Usteckie to takie typowe piwo na lato. Smakiem przypomina sztandarowe produkty z dawnych, malych browarow. Orzezwia, pomaga w relaksie. Nadaje sie do popijania w trakcie zachodu slonca. Jesli macie ochote na cos tradycyjnego, z goryczka, to polecam. Jak dla mnie to piwo na 4.

Read More

Skasuj datę urodzin z FB!

Skasuj datę urodzin z FB!
"Dziękuję Wam za życzenia. Jesteście wspaniali" - napisała na facebooku uradowana, bo w dniu jej urodzin na jej tablicy pojawiło się 200 życzeń od ludzi, którzy dostali przypominajkę od serwisu Cukierberga. Ale należałoby się zastanowić, czy oni są tacy wspaniali, czy to ona zapewniła sobie taki dowód popularności, umieszczając tam datę swoich urodzin. Wpisała bo trzeba było wpisać, czy tak na wszelki wypadek, żeby w dniu urodzin wszyscy pamiętali o wielkim święcie? Też kiedyś miałem wpisaną taką datę. Ile ja wtedy dostawałem życzeń. Fejs pękał w szwach, nie tylko on z resztą. Dostawałem smsy od ludzi, których co prawda nie widziałem od czasów skończenia liceum, ale "pamiętali". Nie mam pojęcia jak mogli pamiętać, skoro nasz kontakt ograniczał się tylko do szkoły a ja urodziłem się w środku wakacji. No ale "pamiętali" :)

Swego czasu zrobiłem sobie jaja ze znajomych i zmieniłem datę urodzin na 5 listopada. Też wtedy wszyscy "pamiętali" i drugi raz w roku życzyli mi szczęścia z okazji urodzin. Miło z ich strony, że "pamiętali". Po tym eksperymencie wykasowałem datę urodzin z facebooka i powiem Wam, że dopiero wtedy zauważyłem jakich mam fajnych przyjaciół i znajomych. Co prawda ściana na fejsie świeci pustkami, ale jednak są tacy, którzy zadzwonili. Ktoś napisał smsa, ktoś odśpiewał stolaty. Raz to się nawet zdziwiłem, bo życzeń od tej osoby to się nie spodziewałem. A więc teraz widzę, że są tacy, co na prawdę pamiętali.

I nic to, że ktoś, od kogo spodziewałem się telefonu, tym razem zapomniał - zdarza się. Moje urodziny to nie święto państwowe, nie trzeba o nich pamiętać. Samemu zdarza mi się o czyichś zapomnieć. Nic to, że ktoś mi złożył życzenia z okazji 28 urodzin - fajnie, wyglądam jeszcze całkiem młodo. Nic to, bo jak mówił prorok: większa radość z pięciu, którzy pamiętali sami z siebie, niż ze stu, którym Facebook przypomniał :)
Read More

Czas zjeść bób

Czas zjeść bób
Blisko trzy miesiące temu ogłosiłem na blogu, że zasiałem bób. Co jakiś czas relacjonowałem jak roślinki sobie rosną. Jak widać na powyższym zdjęciu, tam gdzie były kwiaty, pojawiły się strączki. Czas je zerwać.

W każdym strączku znajdziecie kilka (3 czasem 4) ziarenka, trzeba je wyłuskać.
Bób gotujemy w lekko osolonej wodzie przez około 30 minut. Potem odcedzamy, możemy wrzucić na niego odrobinę masła i zjadamy w upalny, lipcowy dzień. Popijając maślanką :)

Za rok znowu coś wyhodujemy.



Read More

Konsul pszeniczny

Konsul pszeniczny
Jak tylko zobaczyłem piwa Konsul w sklepie, stwierdziłem, że muszę ich spróbować. Na początek wziąłem pod lupę Pszeniczne. Pierwsze wrażenie, tuż po przelaniu do kufla, było bardzo dobre - gęsta i trwała piana to coś co lubię. Co dalej? Ano dalej było równie dobrze - Konsul pszeniczny ma jednolitą konsystencję, nie jest mocno nagazowany, a w smaku jest bardzo delikatny. Co ciekawe nie wyczuwa się żadnego posmaku - przez cały czas picia czujemy ten sam pszeniczny smak z lekką nutką bananową (typową dla dobrych pszeniczniaków). To najlepsze pszeniczne piwo jakiego dotąd próbowałem i dlatego dostaje ode mnie 5.
Read More

Nic się nie stało!

Nic się nie stało!
A może to Biało-czerwoni przebrali się za Hiszpanów i po prostu przegrywają mecz za meczem?

A tak na poważnie, to naszym chyba nie specjalnie przeszkadza to, że nie pojechali do Brazylii - wywiady, reklamy... Nie trzeba się męczyć na boisku, a pieniądze same wpadają. Może by tak zacząć bojkotować firmy reklamowane przez polskich piłkarzy? Jak źródełko wyschnie to pojawi się motywacja do strzelania bramek z Orłem na piersi.
Read More