Dawno, (ale nie aż tak) bardzo dawno temu byłem bibliotekarzem. Tak się ułożyło, że zaraz po skończeniu studiów zaczepiłem się na jakiś czas pomiędzy regałami. Był to okres poświęcony na kończenie drugiego kierunku, rozglądanie się za docelową, właściwą z wykształceniem, pracą. Czas spędzony za biblioteczną ladą i w zakurzonych magazynach pozwolił mi poznać bibliotekę od drugiej strony i zobaczyć studentów i wykładowców (i wreszcie całą uczelnię) w nieco innym świetle. W swojej opowieści skupię się na specyfice biblioteki uczelnianej, bo właśnie w takiej osiadłem, choć myślę, że wiele elementów z tej historii rozpoznają także bibliotekarze i czytelnicy z innych bibliotek.
Gdy pierwszego dnia przyszedłem do nowej pracy, podobnie jak większość czytelników myślałem, że praca w bibliotece to nudna i banalna robota, która niewiele się różni od zajęcia szatniarza – wziąć legitymację/kartę i wydać numerek; wbić książkę na konto; pobrać karę. Banał jakich mało. Jednak już na pierwszym dyżurze dowiedziałem się, że od bibliotekarza wymaga się wiedzy porównywalnej z tą, jaką posiadają wykładowcy. Najlepiej wszyscy razem wzięci. Nie wierzycie? Otóż wyobraźcie sobie ilu mamy na naszych uczelniach leniwych wykładowców, którzy, czy to na wykładzie, czy to na seminarium, zbywają studentów słowami: „Znajdziecie to państwo w bibliotece”. Skoro tak, to student idzie do katalogu, na którym i tak prędzej czy później polegnie, następnie biegnie do bibliotecznej lady i pyta bibliotekarza o niemiecką literaturę romantyczną, taką książkę, która pozwoli przygotować się na ustny do prof. X, taki podręcznik do historii Rosji (ten siwy, niski profesor prowadzi z niego wykład) i zbiór koreańskich podań ludowych (oczywiście w oryginale). I najlepiej, żebyś bibliotekarzu nie tylko wiedział, gdzie taka książka się znajduje (a podobno jest w zielonej okładce), ale także wskazał jeszcze na której stronie będzie interesujące czytelnika opowiadanie, artykuł, sonet… "Jak to tylko do korzystania na miejscu? Nie mogę zabrać na jeden dzień?" W międzyczasie musisz patrzeć, czy ktoś nie wynosi książek, pobrać opłatę, karę, założyć konto nowemu czytelnikowi.
Ale siedzenie za ladą, czy bieganie między regałami to jeszcze nie wszystko, co robi bibliotekarz. Tak, pewnie domyślacie się, że realizuje on zamówienia z magazynu. Żeby takie poszukiwania książki odniosły pozytywny skutek, bibliotekarz najpierw musi książkę opisać. I tu zaczyna się tajemnicza, odbywająca się pod ziemią (akurat tak było w przypadku mojej biblioteki) praca. Nie sztuką jest przystawić na książce pieczątkę i wstawić ją na półkę, trzeba jeszcze wiedzieć na której półce musi się ona znajdować. Dlatego najpierw, kiedy przyjdą nowe książki, trzeba je opisać w księdze inwentarzowej, opieczętować, zabezpieczyć, żeby bramka pikała. Jeśli mamy zakup, to pewnie jest faktura, więc wartość mamy podaną. Jeśli dar, to nie dość, że musimy oszacować ile ta książka jest warta (biblioteczna zgaduj-zgadula), to jeszcze napisać podziękowanie dla darczyńcy. Następnie otwieramy wolumin i staramy się dowiedzieć o czym on właściwie jest. Pół biedy jeśli po polsku (lub w innym języku, który akurat znamy). Gorzej, gdy każą Ci opisać coś po japońsku. Przyznaję, że pomoc Wujka Google jest nieoceniona, choć i Internet nie zawsze pomoże, jeśli na przykład wyniki wyszukiwania wyskoczą w języku oryginalnym. Albo będą niedokładne, wtedy trzeba przewertować strony, szukać streszczenia, tytułów rozdziałów, czasem nieźle pokombinować. Jeśli mamy do czynienia z literaturą piękną, trzeba jeszcze ją zakwalifikować do odpowiedniego okresu literackiego, a te nie muszą być identyczne w każdym kraju. Siłą rzeczy musisz się dokształcić w kilku dodatkowych dziedzinach. Jeśli katalogujemy coś traktującego o bardzo wąskiej specjalności, warto dowiedzieć się więcej na dany temat - nie dla zasady, ale dla czytelnika, który zainteresowany tematem będzie szukać pozycji po konkretnym haśle.
Dla utrudnienia, katalogowanie komputerowe to nie zwyczajne wpisywanie pozycji w okienka - początkowo myślałem, że to właśnie na tym polega. Do katalogowania używa się specjalnego formatu, można by powiedzieć "języka katalogowania", np. Marc 21. W dużym uproszczeniu chodzi o to, że otwieramy sobie czystą kartę w programie i wpisujemy dane książki (tytuł, autor, rok, miejsce wydania, język, kraj, hasła...) poprzedzając je odpowiednimi kodami. Oczywiście można sobie zapisać te kody i co chwilę zerkać, ale spróbujcie napisać kilka zdań, poprzedzając każde kilku znakowym kodem. Ciągłe zerkanie do notatek bardzo utrudni pracę, więc najlepiej się tych kodów nauczyć. Na szczęście dość łatwo wchodzą do głowy i już po miesiącu pracy mogłem skatalogować większość książek bez zerkania do notatek. Zapytacie pewnie po co tak utrudniać katalogowanie. Czy nie można zrobić prostego programu, w którym będą pola do wypełnienia i już. Otóż dzięki tym kodom program rozpozna czy "Pan Tadeusz" to tytuł, czy autor. Programy komputerowe dość często są aktualizowane, więc w przypadku zmiany oprogramowania, nie trzeba od nowa katalogować wszystkich książek, bo nowa wersja rozpozna wszystkie kody. W teorii, bo w praktyce i tak zawsze coś się posypie. Swego czasu zdobyłem "zaszczytny" tytuł pierwszego bibliotekarza, który zawiesił nowiusieńki program który dostaliśmy do testowania - serwer padł już w pierwszej minucie mojej pracy.
Jak widzicie moi drodzy, bibliotekarz musi być trochę szatniarzem, trochę detektywem, trochę psychologiem (jeśli wpadnie spanikowana studentka, która boi się egzaminu i sama nie wie co powinna jeszcze przed nim wkuć) i trochę programistą. Nie wiem jak innym bibliotekarzom, ale mnie kodowanie w Marc 21 przypominało zabawę z html-em. Po jakimś czasie da się to wszystko opanować, zapamiętać gdzie stoi konkretna książka i nawet często szedłem do pracy zastanawiając się co też przyniesie nowy dzień i z optymizmem czekałem na to, co się zdarzy. Choć skończyłem dosyć wąską specjalność, dzięki pracy w bibliotece sporo się nauczyłem - chcąc nie chcąc sięgałem po książki z różnych dziedzin i niejedną z nich przeczytałem podczas nudnego dyżuru popołudniowego.
Ta praca była na prawdę bardzo fajna (w kolejnych odsłonach tej opowieści to udowodnię), byłaby idealna, gdyby nie zarobki. Cóż, wymagało się od nas wyższego wykształcenia, znajomości języków obcych, rozeznania w dziesiątkach, setkach tysięcy pozycji w księgozbiorze, udziału w kursach, szkoleniach, odpowiedzialności za pieniądze pochodzące z kar czy wydanych kart, a większość z nas zarabiała mniej niż kasjer w markecie. Na dzień dobry dostałem najniższą krajową, później każda podwyżka jakoś tak dziwnie zbiegała się z podniesieniem przez rząd najniższego wynagrodzenia i nigdy nie mogłem się przebić przez gwarantowaną stawkę. Raz się zdarzyło, że związki zawodowe wywalczyły ekstra podwyżkę dla bibliotekarzy (niektórzy dostali nawet 100 złotych więcej - brutto oczywiście), to jej warunki zostały tak określone, żeby mogło załapać się jak najmniej osób. Ja się nie załapałem, bo ktoś stwierdził, że pracownik na zastępstwie ma mniejszy żołądek niż pracujący na "własnym" etacie. Może byłem zbyt gruby i Jego Magnificencja uznał, że dla własnego dobra muszę schudnąć? Ale przynajmniej dziady ze związków miały powód do chwalenia się, bo załatwiły podwyżki.
Było by bardzo ciężko gdyby nie Dział Socjalny - można było dostać bonus w postaci obniżki czesnego za drugi kierunek, można było mieszkać w akademiku, który kosztował mniej niż najtańsze mieszkanie w mieście. Jak na początek tego tak zwanego dorosłego życia, było nie najgorzej. Tylko z czasem zaczęło się odczuwać permanentny brak gotówki na najbardziej podstawowe potrzeby. A jak myśleć o założeniu rodziny, skoro nie da się wyrwać z akademika? Choć podpisałem umowę o pracę, a publiczny pracodawca spełniał wszystkie wymogi wynikające z kodeksu pracy, to czułem się tak, jakbym pracował na śmieciówce u cwaniaka. Tym cwaniakiem była oczywiście sama uczelnia. Bo muszę w tym miejscu Wam wspomnieć, że na przełożonych nie mogłem narzekać. Trafiłem na najlepszą kierowniczkę na świecie (tak wspaniałego kierownika nie miałem już nigdy potem), można było szczerze porozmawiać, iść do niej z każdym problemem, a ona próbowała znaleźć rozwiązanie. Walczyła o nasze zarobki jak lwica. Starała się jak mogła, aby polepszyć nam byt, tylko co z tego, skoro wszystkie jej wysiłki rozbijały się o beton zalegający wyżej? Walka o podwyżkę dla najmniej zarabiających pracowników trwała ponad pół roku. W końcu dostaliśmy, Jego Magnificencja napisał do mnie list:
Szanowny Panie Magistrze (oni na uczelniach strasznie podniecają się tymi tytułami)! Mam niebywałą przyjemność poinformować Pana, że z dniem takim, a takim, podstawa pańskiego wynagrodzenia została podniesiona o 50 złotych i będzie wynosić 1250 złotych brutto. Z poważaniem, Jego Magnificencja profesor doktor habilitowany (teraz ja miałem się podniecić tytułem autora listu)...
Po tym uroczystym liście, odkryłem, że użyte tytuły naukowe absolutnie mnie nie podniecają. Dostałem za to takiego kopa, że w ciągu kilku dni udało mi się znaleźć pracę za znacznie większą stawkę niż ta, którą z niebywałą przyjemnością proponował mi Jego Magnificencja. Początkowo miałem ochotę mu napisać, co może zrobić z tymi 50 złotymi, ale odpisałem tylko, że składam wypowiedzenie.
Pomimo tych gorzkich słów na temat zarobków, pomimo częstego urwania głowy w trakcie intensywnych dyżurów, praca w bibliotece była świetnym okresem w moim życiu, do dziś ją dobrze wspominam. Jeśli się tylko chciało, można było się rozwijać. Dlatego z wielkim żalem pożegnałem koleżanki i kolegów i poszedłem dalej.
Biblioteka to skarbnica wspomnień i ciekawostek. Powyższy tekst to jedynie ich niewielki fragment, taka zajawka. Już wkrótce opublikuję na blogu kolejne. Oczywiście odpowiednio skatalogowane :) W następnej części: kilka słów o czytelnikach.
2006-2017 by Nicpon. Obsługiwane przez usługę Blogger.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)