Pokemony atakują

Przyznam, że nigdy nie byłem wielkim fanem gier. No, może jako dzieciak, kiedy łupałem na swoim Commodore 64 i jeszcze potem, kiedy grałem na pierwszym pececie. Ale dość szybko mi przeszło. Ostatnią grą, która mnie wciągnęła było SimCity, to było około roku 2002. Potem długo, długo nic, nie licząc okazjonalnych meczy na fifie u kogoś ze znajomych, czy jakiegoś połączenia tetrisa i kulek na komórce - w czasach, kiedy internet w telefonie był luksusem.

Manga też jakoś nie przypadła mi do gustu, więc o pokemonach wiem tyle, że ten żółty to Pikachu. Pewnie dlatego nie potrafię zrozumieć całego pokemonowego szaleństwa, które właśnie ogarnęło świat. Nie, żebym był całkowicie anty - zainstalowałem sobie grę (na pożyczonym telefonie, bo sam mam Windowsa), przeszedłem się po domu i odinstalowałem. To nie dla mnie. Oczywiście rzeczywistość rozszerzona to całkiem fajna technologia, ale nie jest aż taką nowością, żeby się nad nią rozpływać. Z tego co pamiętam, to pierwsze aplikacje w tej technologii powstały już ładnych parę lat temu.

Wróćmy jednak do pokemonów. Dla mnie były ciekawostką, dla dzieciaków mogą być fajną zabawą na komunijnych smartfonach. Ale już zupełnym zaskoczeniem są dla mnie moi rówieśnicy (30+), ganiający po mieście w poszukiwaniu nieistniejących stworków. Początkowo myślałem, że bawi się w to paru maniaków, uzależnionych od technologii, nie potrafiących nawiązać relacji w świecie rzeczywistym. Ale kiedy w pracy koledzy ganiali za jednym po całym open space, zaś w sieci zobaczyłem ostrzeżenia z lotnisk (w tym z Chopina), żeby w pogoni za pokemonami nie wchodzić do stref zakazanych, to zacząłem się niepokoić. A już zupełnie zmartwiłem się, kiedy znajomy lekarz pochwalił się na fejsie, że podczas dyżurów łapie pokemony w izbie przyjęć:





Czyżbym był ostatnim, którego nie rusza Pokemon Go?