O sklepikach szkolnych

Przyznam, że temat zakazu sprzedaży słodyczy w szkolnych sklepikach jakoś mało mnie obszedł. Szkołę skończyłem dawno temu, dzieci nie posiadam, więc była to dla mnie taka ciekawostka. Coś tam napisali w sieci, ktoś dzieciaty w pracy o tym wspomniał i tyle. Zakazali, to zakazali. Co mnie to obchodzi...

Tylko, że dzisiaj zdarzyło się coś, co mnie zastanowiło. Podjechałem na stację benzynową, dopiero potem zorientowałem się, że w pobliżu jest szkoła. Zatankowałem i poszedłem zapłacić. Chwilę stałem w kolejce, kiedy odezwała się do mnie dziewczynka, może dziesięcioletnia: "Przepraszam, czy przepuści mnie pan? Muszę do szkoły." Jasne, przepuściłem i zobaczyłem, że mała wykłada na ladę kilka batoników, colę i coś tam jeszcze. Jeszcze zapytała się sprzedawcy, czy starczy jej na to 20 złotych. Kiedy powiedział, że tak, wyraźnie się ucieszyła (aż podskoczyła z radości). Zapłaciła i pobiegła. Przy okazji przebiegła komuś przed maską - całe szczęście, że nikt nie rozwija wielkich prędkości koło dystrybutorów. Potem widziałem tylko jak przebiegła ulicę - nie jakąś mocno ruchliwą, ale jednak dość często uczęszczaną (dwa pasy, tory tramwajowe).

I tak sobie pomyślałem, że rozumiem potrzebę odchudzania dzieciaków, rozumiem, że powinny odżywiać się zdrowo, a batoniki i chipsy to puste kalorie, cukrzyca i nadwaga. Ale skoro dzieciaki i tak znajdą sposób na zakup słodyczy, bo pokusa ich jedzenia jest taka duża, to może niech już kupią tego batona w szkole? Już chyba lepiej, żeby robiły zakupy na terenie szkoły a nie latały po ulicach, a potem pędziły przez ulicę, żeby zdążyć przed dzwonkiem? Bo tylko na podstawie tego, co widziałem dzisiaj, jestem gotów stwierdzić, że z tym zakazem będzie tak jak z marihuaną - niby nie wolno, ale ten kto chce i tak ją zdobędzie, tylko w trochę bardziej niebezpieczny sposób.