Jako fan Gwiezdnych Wojen od dawna czekałem na VII część Sagi. Czekałem, chłonąłem wszystkie informacje, które pojawiały się w mediach i jednocześnie obawiałem się tego filmu. Bałem się, żeby nie okazał się typowym odgrzewanym kotletem. Już epizody I i II srogo mnie zawiodły, III uratował tzw. Nową Trylogię, ale teraz... jest co prawda cała masa książek osadzonych w uniwersum Star Wars, więc jest z czego czerpać, ale przecież tak łatwo to wszystko zepsuć. Wiadomo, że producentom zależy przede wszystkim na zarobku, a jeżeli coś nazywa się Gwiezdne Wojny, to sukces finansowy jest murowany, ludzie i tak na to pójdą, i tak kupią zabawki, mydło z Yodą, papier toaletowy z Vaderem (tak, widziałem taki). Film na siebie zarobi, nawet jeśli okaże się gniotem.
Z jednej strony cieszyłem się z udziału "starej ekipy" - Lei, Hana i Luke'a, a z drugiej bałem się, że Disney zaserwuje nam niesamowite przygody dziarskich emerytów. Leia, dzięki botoksowi dzielnie pokona zmarszczki, Han Solo zwycięży nad artretyzmem, a Luke rozwali mieczem Lorda Alzheimera. Niejeden sequel nakręcony po latach polegał właśnie na tym. Moje obawy spotęgowały zapowiedzi, szczególnie te, w których zobaczyłem, że czarny charakter VII części, to mroczny, zamaskowany Sith, cały na czarno. Pomyślałem, że scenarzyści sklonowali Vadera i będziemy mieli powtórkę z epizodów IV-VI.
W sobotę, 19 grudnia wreszcie udałem się do kina i... film mi się spodobał. Obawy o odgrzewanie kotleta okazały się bezpodstawne. Oczywiście, mamy wiele nawiązań do poprzednich części, ale jak przyjrzeć się dokładnie poszczególnym epizodom, to widzimy, że każdy powtarza ten sam schemat. "Przebudzenie Mocy" nawiązuje do starej trylogii, ale bardziej jest to puszczenie oka do najwierniejszych fanów i pożegnanie ze starymi bohaterami. Nie czarujmy się, czas Lei i Hana powoli się kończy, Luke (który w filmie jest bardziej obecny duchem niż ciałem) ma jeszcze coś do zrobienia, ale wyraźnie widzimy, że to młodzi bohaterowie są (nową) nadzieją galaktyki. Mamy więc nawróconego szturmowca Finna, odważną Rey, która dopiero uświadamia sobie, że Moc jest z nią, jest także najlepszy w galaktyce pilot Poe. Ta trójka zmierzy się ze złem, a zadaniem starych bohaterów jest wprowadzenie ich do akcji.
Pisałem, że obawiałem się nowego zamaskowanego Sitha. Okazuje się, że nie jest on klonem Vadera, to dość skomplikowana postać. Jest świetnie wyszkolonym wojownikiem, opanował Ciemną Stronę, ale wciąż popełnia głupie błędy. Taki trochę gimbosith - bardzo chciałby być zły, bardzo chciałby być jak jego idol Vader, ale wciąż się waha, wciąż czuje, że nie całkiem przeszedł na Ciemną Stronę Mocy. Ale niech was nie zmyli poprzednie zdanie, ten wątek jest bardzo obiecujący i jeśli scenarzyści dobrze go rozwiną, to w kolejnych epizodach możemy mieć wielce interesującą walkę Jasnej Strony Mocy z Ciemną.
"Przebudzenie Mocy" to pożegnanie ze starą Sagą, z kimś się musimy pożegnać, ktoś ma jeszcze parę zadań. W kilku miejscach porządnie się pośmiejemy, w kilku wzruszymy. Ale przede wszystkim epizod VII to preludium do całkiem nowych przygód. Zła nie zwalczymy raz na zawsze, na gruzach Imperium powstaje Nowy Porządek, a Jedi zawsze będą mieć pełne ręce roboty. Fabuła nie pozwala się nudzić, efekty specjalne budują napięcie, ale nie przeszkadzają w oglądaniu, zaś zakończenie sprawia, że aż chce się zobaczyć co będzie dalej. Ostatnia scena, w której nie pada ani jedno słowo, przekazuje nam wyraźnie - przygoda dopiero się zaczyna. Czekam więc na epizod VIII, a Wam polecam obejrzenie VII.
2006-2017 by Nicpon. Obsługiwane przez usługę Blogger.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)