Podobne uczucie miałem przed wieloma laty, kiedy jako dzieciak zafascynowałem się "Władcą Pierścieni". Fantastyczny świat Tolkiena pochłonął mnie do tego stopnia, że przeczytałem wszystkie trzy tomy za jednym zamachem i potem nie było już nic. Pewnie, były jeszcze inne opowiadania autora, ale to już nie to samo. Dlatego kiedy zachwyciłem się Millennium, powiedziałem sobie, że po kolejne części sięgnę dopiero za jakiś czas. Skoro więcej nie powstanie, to niech ta historia trwa długo, przynajmniej dla mnie. W ten sposób mijały lata, przyszedł rok 2015 a ja wciąż nie znałem treści trzeciego tomu. Aż pewnego dnia usłyszałem, że David Lagercrantz pisze kontynuację. Jasne, niejeden pisarz starał się kontynuować niedokończone powieści i niestety często kończyło się to klapą. Jednak pomimo tych obaw zastanawiałem się, czy nowemu autorowi uda się napisać dobrą powieść, czy nie będzie ona za bardzo odbiegać od oryginału.
Z początku wydawało mi się, że pisanie jak Stieg Larsson to nie jest jakaś wielka sztuka. Jego styl jest charakterystyczny, dość łatwy do naśladowania. Sam na poczekaniu wymyśliłem fragment, który (jak mi się wydawało) mógłby wyjść spod ręki nieżyjącego autora. Brzmiało to mniej więcej tak:
MIKAEL BLOMKVIST wrócił już z baru na Götgatan i od dłuższej chwili popijał herbatę Lipton w swoim mieszkaniu na Södermalmie. Siedział na sofie z Ikei, którą udało mu się kupić za zaledwie 300 koron na nieprzyzwoitej wręcz wyprzedaży i przeglądał pocztę na swoim MacBooku. Zastanawiał się, co też może dziać się z Lisbeth, która od ponad roku nie dawała znaku życia. Teraz, kiedy Millennium przeżywało poważne kłopoty, potrzebował jej pomocy jak nigdy przedtem, jednak telefon Salander wciąż był wyłączony. Nie odpowiadała też na maile, wydawało się, że nawet przestała szpiegować jego komputer. W pewnym momencie poczuł, że leżący na stole telefon Samsung wibruje. Odebrał, okazało się, że to komisarz Jan Bublanski, który postawił Mikaelowi ultimatum: albo spotka się z nim jutro i wyjaśni mu swoją rolę w ostatnich wydarzeniach, albo razem z Sonją Modig będą musieli wezwać go na oficjalne przesłuchanie, które być może skończy się tymczasowym aresztowaniem pod zarzutem utrudniania śledztwa. Po namyśle Mikael zgodził się spotkać z komisarzem i nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Otworzył i jego oczom ukazała się Erika. Tej nocy kochali się pięć razy...
Kiedy przyjrzałem się swojemu popisowi grafomanii, doszedłem do wniosku, że chociaż pisanie w stylu Larssona to nic trudnego, to jednak bardzo łatwo stworzyć nie kolejną część serii, tylko jej parodię. Tu trzeba mieć wyczucie, umiejętnie dawkować szczegóły i nie przesadzić z opisami. A styl to tylko połowa sukcesu. Trzeba mieć jeszcze pomysł na fabułę. Stieg Larsson zostawił kilka wątków, które aż się proszą o rozwinięcie i teraz trzeba mieć głowę, żeby tego dokonać.
Wreszcie pod koniec lata 2015 do księgarń trafiła wyczekiwana czwarta część Millennium - "Co nas nie zabije" autorstwa Lagercrantza, tymczasem ja wciąż nie przeczytałem trzeciego tomu. Dla mnie Lisbeth dopiero co cudem wygrzebała się z grobu, w jej głowie tkwił pocisk, a Zalachenko dostał cios siekierą. I co teraz? Czytać dalej? Zakończyć oryginalną serię i dać się nabrać na akcję reklamową nowej części? Moje wątpliwości rozwiała koleżanka - wielka fanka Larssona. Przeczytała książkę Lagercrantza jednym tchem i powiedziała tylko jedno słowo: "Warto". Czym prędzej pobiegłem do księgarni po trzeci tom, przeczytałem, a już 24 grudnia pod choinką znalazłem kontynuację. Przynajmniej świeżo po zakończeniu trylogii mogłem porównać ją z kontynuacją, a jej fabuła toczy się tak...
Zarówno Millennium jak i sam Blomkvist znów mają kłopoty. Gazeta powoli traci reklamodawców, sytuacja finansowa jest nieciekawa. Na horyzoncie pojawia się bogaty inwestor, jednak to, co początkowo wydawało się ratunkiem, może doprowadzić do ostatecznego pójścia na dno samej redakcji. Sam Mikael przechodzi kryzys - postarzał się i wygląda na to, że jego styl nie pasuje już do współczesnego dziennikarstwa. W dodatku od dawna nie napisał niczego, co mogłoby wywołać w Szwecji prawdziwe trzęsienie ziemi, więc coraz częściej słyszy opinie, że najzwyczajniej się skończył. Kiedy już rozważa zakończenie kariery, dostaje informację na temat Fransa Baldera - genialnego informatyka, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Początkowo Mikael nie pała entuzjazmem do tej sprawy, ale coś mu mówi, że za kłopotami informatyka czai się jakaś większa afera. Tymczasem Lisbeth dokonała włamania na serwery NSA - organizacji, która lubi śledzić wszystkich, ale bardzo nie lubi kiedy sama jest szpiegowana. W dodatku odzywa się mroczna przeszłość, co prawda Zalachenko nie żyje, ale jego widmo wciąż jak duch krąży nad córką. Drogi Salander i Blomkvista znów się krzyżują, a akcja wciska w fotel i zmusza do czytania kolejnych rozdziałów.
Muszę przyznać, że autor wykonał dobrą robotę. Można by pomyśleć, że brat i ojciec Stiega Larssona odnaleźli rękopis czwartego tomu i dali Legercrantzowi do "podkręcenia" - miał usunąć fragmenty o nieużywanych od lat palmtopach, dodać coś o twitterze. "Co nas nie zabije" czyta się tak samo dobrze jak trylogię Stiega i na prawdę trudno zauważyć, że pisał ją ktoś inny. Autor podchwycił to, co u Larssona pozostało niedopowiedziane i tworzy własną intrygę, nową, ale osadzoną w tym, co już czytaliśmy w poprzednich tomach. Co ciekawe, nie wszystko zostaje wyjaśnione, zaś ostatni rozdział daje nam wyraźnie do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec. Że Lisbeth będzie mieć jeszcze jakieś zadanie do wykonania, a Mikael pewnie znajdzie niejeden temat do sensacyjnego artykułu.
Mam nadzieję, że David Lagercrantz będzie kontynuować historię Millenium i że pójdzie mu tak samo dobrze jak teraz. Czekam z niecierpliwością na piąty tom i na kolejny temat, z którym przyjdzie się zmierzyć Kalle Blomkvistowi, oczywiście z pomocą Salander.