Mars Czerwony i Zielony

To nie będzie zwykła recenzja, po pierwsze dlatego, że obejmuje dwa tomy z trylogii, a po drugie to między przeczytaniem pierwszego a drugiego minęło jakieś 17 lat. To będzie raczej opowieść o trylogii, która w mojej głowie ciągle trwa. Postanowiłem napisać ją teraz, bo skoro czytam ją od tylu lat, to kto wie, kiedy przeczytam ostatni tom...
Ale zacznijmy od początku. Była końcówka lat dziewięćdziesiątych, nastoletni Nicpoń, wielki fan astronautyki, do niedawna marzący o locie w kosmos, teraz już twardo stąpający po ziemi, podczas wakacji spędzanych w Dużym Mieście zobaczył w księgarni książkę "Czerwony Mars". Grubą, dużo za grubą jak na ówczesne możliwości Nicponia, ale co tam... Z opisu wynikało, że to historia pierwszych kolonizatorów Marsa. Rzecz dzieje się oczywiście w przyszłości, ale bohaterowie są dość bliscy, urodzili się w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. A jeden dokładnie w roku, w którym urodził się sam Nicpoń. Może być ciekawie. I było ciekawie, choć ciężko, ale o tym za chwilę.

Po przeczytaniu "Czerwonego Marsa" okazało się, że to pierwsza część trylogii, bohaterowie żyją (w większości) i warto dowiedzieć się czegoś więcej o ich losach. Niestety Nicpoń wrócił już do swojego Małego Miasta, gdzie miał do dyspozycji tylko jedną, niezbyt dużą księgarnię, a fantastyki nikt nie sprowadzał. Tak więc Nicpoń szukał "Zielonego Marsa" wśród kolegów, po bibliotekach, ale nikt nie słyszał o tej książce. Lata mijały, pojawił się Internet, co jakiś czas Nicpoń przypominał sobie o "Marsjańskiej Trylogii", jednak wydawnictwo wyprzedało cały nakład, reedycji nie było, a na aukcjach zawsze ktoś Nicponia wyprzedzał. W międzyczasie "Czerwony Mars" gdzieś zaginął (a tak serio, kto ma moją książkę?). I nagle przyszedł 30 grudnia 2015 roku. Nicpoń poszedł do Biblioteki Raczyńskich oddać co miał i rozejrzeć się na półkach. W dziale Fantastyka pod literką R stał... ZIELONY MARS. Dopiero co wrócił z oprawy. Nie było co się zastanawiać. Trzeba było wypożyczyć.

Po 17 latach Nicpoń miał w ręku upragniony drugi tom. W ciągu kilku dni dokończył czytane Millenium, napisał recenzję na bloga i zabrał się Marsa. A była to przygoda bardzo wymagająca.

A teraz do rzeczy. Kim Stanley Robinson nie napisał trylogii dla każdego. Powiedziałbym, że to literatura trudna, ciekawa, ale momentami nawet nudna. Nudna, ale wciągająca. Taki paradoks. Czytając "Zielonego Marsa" podziwiałem siebie sprzed tych parunastu lat, że dałem radę "Czerwonemu Marsowi". Oczywiście, mamy tu fabułę - pierwsza setka kolonizatorów leci zamieszkać na Czerwonej Planecie. Są romanse, są konflikty. Bywa bardzo niebezpiecznie. Są ostre spory co do przyszłości planety. Główny spór dotyczy kwestii terraformowania - czyli przekształcenia Marsa w planetę przyjazną ludziom, gdzie można oddychać i nie dostaje się odmrożenia po pęknięciu skafandra. W tle mamy wielkie korporacje, które właściwie rządzą pogrążającą się w coraz większym chaosie Ziemią. A nowy świat w postaci Marsa jest dla nich bardzo łakomym kąskiem.

Zawiedzie się ten, kto oczekiwałby pościgów w przestrzeni kosmicznej, biegania z laserami, czy inwazji kosmitów. Zamiast tego mamy analizę naukową - od geologii, przez biologię i genetykę aż po socjologię. Czytając książkę w drugiej dekadzie XXI wieku aż przecieramy oczy ze zdumienia ile faktów naukowych zostało tam zawartych, zwłaszcza, że niektóre z ich zostały odkryte już po napisaniu książki. W roku 1993 nikt się nie spodziewał, że w 2015 NASA potwierdzi obecność wody na Czerwonej Planecie. A Robinson się spodziewał i właśnie wtedy opisał ją na kartach swej powieści. Aż strach pomyśleć, co jeszcze z fabuły potwierdzi nauka w najbliższych latach.

Czy polecam "Marsjańską Trylogię" Robinsona? Polecam, ale nie wszystkim. Polecam tym, którzy lubią fantastykę opartą na nauce. Polecam tym, którym niestraszne kilkudziesięciostronicowe opisy badania skał, czy sadzenia roślinek. Polecam każdemu, kto chociaż przez chwilę marzył o locie na Marsa. Można sobie wyobrazić jak by to mogło wyglądać. Jeśli nadal jesteście ciekawi, to czytajcie. Oczywiście jeśli zdołacie dorwać gdzieś egzemplarz, bo mój przykład pokazuje, że na niektóre z nich trzeba długo czekać.

Przede mną jest jeszcze "Błękitny Mars", mam nadzieję, że dostanę go prędzej niż w roku 2033.