Z pamiętnika bibliotekarza. Część 4: Biblioteczny Disneyland

Biblioteka to dla instytucji publicznych trochę takie niechciane dziecko - urodziło się, to coś trzeba z nim robić. Najlepiej zaakceptować i poświęcać absolutne minimum uwagi i środków. A jeśli przypadkiem to dziecko okaże się zdolne lub ładne, to można będzie się nim pochwalić przed obcymi. Niestety takie odczucia ma wielu bibliotekarzy, pracujących czy to w bibliotekach miejskich (gminnych) czy uczelnianych. Nie będę już nawet pisać o zarobkach, bo o tym problemie wspominałem w poprzednich wpisach. W tym chodzi mi o kwestie zapewnienia warunków do funkcjonowania samej biblioteki.

Można powiedzieć, że ja właściwie miałem szczęście, bo moja biblioteka mieściła się w nowoczesnym budynku, zaprojektowanym specjalnie dla niej. Nowe wyposażenie, sprzęt. Bajka po prostu. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Na drugi, trzeci i kolejne okazywało się, że ten cały rozmach był robiony trochę na "odwal się". Budynek oczywiście był ładny i nowy. Tylko tak jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby zaprojektować miejsca pracy dla samych bibliotekarzy. Wygląda na to, że zarówno architekt, jak i zleceniodawca (czyli władze Uczelni) myśleli stereotypowo - bibliotekarz ma siedzieć za ladą, wpuszczać czytelnika i wypożyczać książki. Tylko gdzie ma te książki katalogować? Gdzie usiądzie po dyżurze, żeby zająć się tą mniej widoczną częścią swoich obowiązków? Oj tam, oj tam, coś się wymyśli. W końcu sami wymyśliliśmy sobie miejsca pracy, tyle, że takie trochę mało wygodne, ziejące wręcz prowizorką, bo pan architekt zaprojektował tak i nie pozwala wprowadzać zmian do swojego dzieła.

A może my po prostu nie docenialiśmy jego geniuszu? Po pierwszej większej ulewie okazało się że przyszło nam pracować w bibliotece z basenem. I co najważniejsze basen był darmowy - woda sama wlała się do magazynu, bo kratki odpływowe były zbyt małe i źle rozmieszczone. Dlaczego my w ogóle narzekaliśmy? Zamiast nudnego przyklejania etykiet, mieliśmy zapewnione godziny pluskania się w wodzie. Inne zakłady pracy najwyżej zapewniają pracownikom karty multisport, my mieliśmy basen z dostawą do biblioteki. I to kilka razy w ciągu roku.

Reszta była równie nowoczesna, lady pękały pod ciężarem monitorów, krzesła rozpadły się już po miesiącu, więc siedzieliśmy na takich starszych niż większość z nas (oficjalnie nie istniały, bo były już wykreślone z rejestru, ale ktoś przezornie ich nie wywiózł na wysypisko). Mieliśmy też zapewnioną wspaniałą klimatyzację, która to latem, gdy temperatura na dworze przekraczała 30 stopni, doznawała przegrzania (bo Geniusz Architektury zaplanował umieszczenie aparatury w najbardziej nasłonecznionym miejscu). Podkręcenie klimy wyzwalało dźwięki podobne piskom stada zarzynanych małp. Ale zimą klima chodziła jak marzenie.

Ale dość tego pisania o nas. Czytelnikom budynek też zapewniał atrakcje. Projekt zakładał bibliotekę przyjazną niepełnosprawnym. Wiecie: windy, podjazdy itp. Windy oczywiście były, dość wąskie, ale jak student pokombinował, to wjechał i nie zawadził kołem o kabinę. Gorzej było z samym wejściem do biblio, bo nikt nie przewidział, żeby klamki były trochę niżej. Na całe szczęście, przed drzwiami przeważnie tłoczyli się studenci, więc zawsze ktoś uczynnie otworzył drzwi koledze/koleżance na wózku. Dalej była wysoka lada. Ale było mi głupio pewnego razu, gdy usłyszałem skądś "Dzień Dobry!". Rozglądam się, nikogo nie ma. Po chwili znowu i jeszcze "Tutaj jestem, za ladą". Wychylam się, a tam dziewczyna na wózku. No nie widziałem jej ani przy wejściu, ani jak się ze mną witała. Założenia były takie - biblioteka przyjazna dla każdego. Dlaczego wyszło jak wyszło? Koleżanka usłyszała kiedyś odpowiedź od zaprzyjaźnionego Bardzo Ważnego Profesora: "A, bo miało być ładnie i jak najtaniej."

Najtaniej kupowano także inne elementy wyposażenia, przez pewien czas zastanawialiśmy się czy nie promować się hasłem reklamowym: "Przeżyj wstrząs w bibliotece!" lub "Elektryzująca biblioteka." Wszystko przez wspaniałe wykładziny, już po zrobieniu kilku kroków czytelnik był tak naelektryzowany, że wystarczyło sięgnąć po książkę stojącą na metalowym regale, aby nastąpiło wyładowanie. Szczególnie popołudniowe dyżury obfitowały w nieustanne "auć!" wydawane przez zelektryzowanych studentów.

Przyznaję, że powyższe zarzuty mogą właściwie pasować do każdej instytucji publicznej, bo większość z nas zetknęła się z magią przetargów. A my i tak byliśmy szczęściarzami, bo mieliśmy Najlepszą Kierowniczkę na Świecie, która wiele mogła załatwić rozmową z Kim Trzeba. Choć czasami opadały nam skrzydła, gdy widzieliśmy jak wielkim wysiłkiem jest wyegzekwowanie naprawy czegoś w ramach gwarancji, a Wszyscy Święci dziwili się dlaczego my narzekamy, przecież budynek jest taki piękny i nowoczesny. Oczywiście na oficjalne otwarcie stawili się Wszyscy Święci Uczelniani. Ściskali sobie łapki, udzielali wywiadów lokalnym mediom. Byli dumni, że dzięki nim powstał tak wspaniały budynek. Śledząc relacje odnosiliśmy wrażenie, że uroczystość odbyła się w zupełnie innym miejscu, zwłaszcza, że jak na ironię tego dnia wszystko działało jak trzeba - nie było wyładowań, klima również pracowała po cichutku... Na szczęście następnego dnia wszystko wróciło do normy i znów mogliśmy pracować w naszym szalonym, bibliotecznym Disneylandzie.